Podkład matujący od Kobo z gumowym wykończeniem

29 stycznia 2020


Dzień dobry! O tam, jak tam? Pogoda jest iście wiosenna, jest już w ogóle dużo cieplej, czego ja nie ogarniam, ale niech będzie i tak! Ja już czekam i przygotowuję się na wiosnę! Ostatnio mnie strasznie nosi i mega chętnie bym gdzieś pojechała! Więc dawajcie znać, jakie miasta w Polsce są warte zobaczenia i co można w nich pozwiedzać! Mega chętnie się przejedziemy i zobaczymy coś nowego, bo brakuje mi trochę takiego zwiedzania nowych i nieznanych mi miejsc.
Poza tym, kto się zgłosił albo się będzie zgłaszał na Meet Beauty?
Ale, jak na razie zostaje mi przejście do dzisiejszej recenzji! A będzie ona na temat fluidu matującego z Kobo, który ostatnio zrobił trochę szumu w social media i chyba każda blogerka go już miała, więc przyszedł czas i na mnie!

Kobo, Mattyfying Liquid Foundation
Podkład matujący


Matujący podkład posiada płynną konsystencję, równomiernie się rozprowadza, ujednolica koloryt skóry, a także zapewnia długotrwały matowy efekt.
Dostępne odcienie: 701 porcelain, 702 vanilla beige, 703 nude beige, 704 light beige, 705 sand beige.

Skład: Aqua, Cyclomethicone, Mica, Glycerin, Ethylhexyl Methoxycinnamate, Cyclopentasiloxane, Polysilicone-11, Ethylhexyl Hydroxystearate, Methyl Methacrylate Crosspolymer, Propylene Glycol, PEG-10 Dimethicone, Talc, Dimethicone, PEG/PPG-18 Dimethicone, Sodium Chloride, Isopropyl, Titanium Triisostearate, Butyl Methyxydibenzoylmethane, Bis-Peg-1 Dimethicone/ipdi Copolymer, Quaternium-18 Hectorite, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Propylene Carbonate, Peg-2 Soyamine, Triethoxycaprylylsilane, Cl 77891, Cl 77492, Cl 77491, Cl 77499.

Sposób użycia: Przed użyciem należy wstrząsnąć.


Fluid znajduje się w dość fajne, smukłej buteleczce, którą wygodnie trzyma się w dłoni i nigdy nie przytrafiło mi się, że mi się wyślizgnęło. Przyczepię się bardzo do zatyczki, która dla mnie jest dość tandetna. Nie wiem, czy trafiłam na taką sztukę, ale u mnie zatyczka w ogóle nie trzyma się fluidu, więc co chwilę mi wypada. Nawet w kosmetyczce za każdym razem znajdywałam oddzielnie zatyczkę i oddzielnie sam fluid. Na szczęście nigdy nie miałam żadnej eksplozji fluidowej, ale za każdym razem jest taka obawa.
Konsystencja fluidu jest dość lejąca się i rzadka. Jak wyciskam na dłoń to fluid się przelewa i trzeba uważać, żeby z tej dłoni nie spłynął. Nie przeszkadza mi to, bo bardzo fajnie i łatwo się rozprowadza na twarzy. 
Jeśli chodzi o zapach to w sumie jest bardzo mało wyczuwalny.


Tak, jak pisałam bardzo fajnie rozprowadza się po twarzy tworząc całkiem naturalny efekt, ale w tym samym czasie zakrywając to co ma zakryć. Co prawda u mnie jest niewiele do zakrycia, czasem jakieś niespodzianki, a tak to głównie skupiam się na zakryciu przebarwień i zaczerwienień.
Efekt jest naturalny, nie tworzy nam efektu maski, nie mamy wrażenia, że nie możemy ruszać twarzą, bo warstwa fluidu nam na to nie pozwala. Mimo tego, że fluid jest matujący nie tworzy nam płaskiej twarzy, tylko ten efekt jest taki fajnie gumowy. O co mi chodzi? Możecie to zauważyć na poniższych zdjęciach, że naturalny glow nie jest wcale zakryty, tylko w dalszym ciągu ta twarz ma fajne i zdefiniowane rysy, nie jest spłaszczona.
Poza tym, produkt fajnie współpracuje z innymi produktami, całą resztę nakłada mi się fajnie.
Aczkolwiek, kwestia trwałości. Z tyn fluidem trzeba strasznie uważać. Jeżeli uważam, myślę o tym, żeby nie dotykać się nawet rękami po twarzy, żeby nie pocierać i trzymać szalik z daleka, to okej nie ma tragedii. Ale jeżeli zachowujemy się jak najbardziej normalnie to niestety cały makijaż schodzi dość szybko z twarzy, głównie w okolicach brody, policzka i nosa. Sprawdzałam to z różnymi produktami, które w połączeniu z innymi fluidami mnie nie zawodzą, więc to musi być niestety kwestia fluidu.
Dosyć szybko zaczyna się też wydzielać sebum przy nosie i ogólnie w strefie T, co rzadko mi się zdarza.


No i ogólnie, podoba mi się strasznie jaki daje efekt na mojej twarzy. Podoba mi się to gumowe wykończenie i zdefiniowane rysy twarzy, i to, że fluid w magiczny sposób matuje tylko te miejsca, które powinny być zmatowione, a mimo wszytko skóra i tak jest naturalnie rozświetlona. Bardzo mi szkoda, że fluid jest u mnie nietrwały i po prostu schodzi z twarzy. Czasem pod koniec dnia nie mam nawet za bardzo, co zmywać produktami do demakijażu, bo naprawdę niewiele tam zostaje tych produktów. Więc szkoda, bo na większe wyjścia na pewno nie byłoby opcji, żeby go użyć. A i na co dzień zazwyczaj mnie to denerwuje, bo ja się dość sporo przemieszczam, dużo rzeczy robię, więc ten fluid i tak się ściera. Prawdopodobnie będę go używać w dni, kiedy mam potrzebę pomalować się na szybko i na chwilę i nie będzie mi zależało na trwałości, tak żeby jakoś w końcu z czasem zużyć.
Ale na cod zień szukam czegoś innego, macie może jakieś propozycje? :)


Jak wyglądają wampirze rzęsy? | Dermacol Ci powie!

26 stycznia 2020


Halo, halo! Dzień dobry! U nas w końcu spokojniejszy weekend, kiedy mogliśmy odpocząć i to jest mega fajne! Brakowało mi tego, ale mimo wszystko też gdzieś bym pojechała, coś bym zrobiła fajnego, więc trzeba ruszyć tyłek! Ostatnio kminiłam jak tam moja Christmas Bucket List i jeszcze sporo rzeczy mi zostało do zrealizowania! Ale jako że jest słaba zima, to też części rzeczy nie ma jak zrealizować, nie ma vibe. Ale nic nie ucieknie.
Przechodzimy do wpisu kosmetycznego! Będzie marka Dermacol, która ostatnio u mnie króluje, ale nic na to nie poradzę, że tak bardzo lubię te produkty. A dzisiaj będzie różnie, więc zapraszam -->

Dermacol, mascara
Vampire Mega Long Lashes


Tusz do rzęs od Dermacol, Vampire Mega Long Lashes ma za zadanie nadać Twoim rzęsom maksymalną długość i niewiarygodną objętość. Poza tym, ma intensywny kolor, rozdziela poszczególne rzęsy i nie rozmazuje się. Delikatna kremowa tekstura otuli rzęsy na całej długości. 
Specjalnie wystylizowana, elastyczna i plastikowa szczoteczka doskonale wytuszuje i rozczesze rzęsy. Specjalne polimery i woski utrwalają zmysłowy wygląd rzęs na długie godziny. Nie pozostawia grudek i się nie obsypuje.
Przetestowany dermatologicznie, odpowiedni dla wrażliwych oczu i szkła kontaktowego.

Skład: Aqua, Cera Alba, Pyrus Malus Fruit Water, Butylene Glycol Ascorbyl Palmitate, Ascorbic Acid, Citric Acid, Cl 77499.

Stosowanie: Należy nanieść tusz delikatnymi pociągnięciami na rzęsy od nasady aż do końcówek. Dla lepszego efektu można nałożyć więcej warstw. 


Zaczynając od początku, samo opakowanie tuszu jest bardzo smukłe. Ja podświadomie wybieram tuszy w grubych opakowaniach, sama nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że takie tusze dają najlepszy efekt - też tak macie? Ale wracając do naszego smukłego tuszu - Vampire. Sam design też mi się podoba, kiedyś uwielbiałam takie połączenie kolorystyczne, więc miło mi się kojarzy. Z samym opakowaniem nie mam żadnych problemów, wszystko dobrze się zamyka, odkręca, zakręca i jest git.
Sama szczoteczka jest dla mnie hitem, mimo że znowu uwielbiam te grube szczoteczki, ale ta dociera do każdej najmniejsze rzęski. Uwielbiam malować sobie nią dolne rzęsy, bo bardzo łatwo się to robi, choć łatwo jest o przerysowany efekt, o którym jeszcze powiem. Ale sama szczoteczka naprawdę fajnie dopasowuje się do kształtu oka.
Konsystencja jest fajna, u mnie tusz jest już na dość wykończeniu, więc konsystencja się zmieniła. Ale przez większość czasu była fajna, gładka, aksamitna i super się nią tuszuje rzęsy, w trakcie malowania rzęs nic się nie obsypuje.


Jeśli chodzi o malowanie, to albo sam tusz albo moje rzęsy mają swoje lepsze i gorsze dni, bo tusz wypadał na moich rzęsach różnie, raz był efekt genialny, raz tragiczny, więc może to też zależało od moich lepszych i gorszych dni. Mega chciałam Wam pokazać, jak tusz mi się potrafi odbijać nad linią rzęs i akurat jak się pomalowałam do zdjęć to tego nie było, jedynie odrobinę w kąciku oka, więc to chyba zależy głównie ode mnie i moich manualnych umiejętności danego dnia.
Poza tym, tusz super wydłuża rzęsy i tym jestem zachwycona najbardziej! Objętość jest według mnie tak samo super, tym bardziej porównując do moich lichych rzęs, których normalnie nie widać. Zgadzam się też z tym, że tusz jest idealnie czarny, co dopełnia każdy makijaż. W przypadku dolnych rzęs, on idealnie do nich pasuje, super je podkreśla i wyciąga. Osobiście nie znoszę mocnego podkreślania dolnych rzęs i strasznie mi się to nie podoba, więc muszę się trochę postarać, żeby takiego efektu nie uzyskać - poważnie. Ten tusz się do tego nadaje ideolo, więc jak ktoś lubi firanki na górze i na dole, to dla Was to będzie sztos.
Jedyne do czego mogę się przyczepić to to, że trochę plącze rzęsy na końcach i je lekko skleja, ja zawsze rozczesuję jeszcze potem rzęsy grzebykiem, że je maksymalnie rozdzielić, ale wiem, ze nie wszyscy to robią. Osobiście lubię idealne rozdzielone i rozczesane rzęsy i to otrzymuję po zrobieniu tego. Na zdjęciach macie efekt bez rozczesania.
Efekt utrzymuje się dość długo i ja jestem naprawdę tym zadowolona. Jak pomaluję się rano, to pod wieczór już czuję, że tusz się zaczyna kruszyć i osypywać, ale to się dzieje po całym dniu chodzenia w nim. 


Jeśli chodzi o tusz do rzęs, to według mnie ma wydłużać i pogrubiać najbardziej jak się da i ten tusz mi to daje. Czy tak wyglądają wampirze rzęsy? Ja się nie znam, ale jeśli tak to bardzo mi się to podoba! Czasem mnie denerwuje to, że tusz się potrafi odbić na powiece nad linią rzęs i muszę to dodatkowo czyścić patyczkiem. Przy pełnym makijażu oczu tego nie widać, ale na co dzień nie używam cieni ani żadnego eyeliner'a, więc wtedy to mnie bardzo razi. Zawsze używam grzebyczka do rzęs przy każdym tuszu, więc jakiekolwiek sklejenia czy splątanie znika ;).
Tusz możecie dorwać w internecie w okolicach 20-30zł. Ja jestem zadowolona i polecam. A osoby, które lubią mieć mocno wytuszowane górne i dolne rzęsy, taką mocną firankę, to musicie go mieć.



Co myślicie, jak Wam się podoba? :)


Karibu Kenia ! czyli ogólne informacje: bezpieczeństwo | szczepienia | bieda

22 stycznia 2020


Dzień dobry! Zaczynamy serię wpisów na temat Kenii! Bardzo dużo wiadomości dostałam głównie na instagramie odnośnie tego kraju, jako kierunku podróży, więc poświęcę na pewno kilka wpisów na ten temat. A jeżeli macie jeszcze jakieś pytania albo o czymś dla Was ważnym nie wspomniałam, to dawajcie znać ;). Zaczniemy od początku, czyli od rzeczy, o których ja sobie od razu pomyślałam, kiedy zdecydowaliśmy się na wyjazd do Kenii w ramach naszej podróży poślubnej.


DLACZEGO KENIA?

Bardzo chcieliśmy jechać w jakieś inne i niestandardowe miejsce. Jako, że planowaliśmy podróż poślubną na przełomie listopada i grudnia to w Europie kończył się sezon i nie było za bardzo możliwości. Mogliśmy jedynie wybrać Wyspy Kanaryjskie, a ceny były bardzo zbliżone między innymi do  Dominikany czy Kenii, więc głupio byłoby nie skorzystać z Afryki, tym bardziej. No i przekonało nas Safari, o którym będzie na pewno oddzielny wpis!


BEZPIECZEŃSTWO W KENII
Na portalu gov.pl możecie sprawdzić zawsze jak wygląda sytuacja w danym kraju. Jeśli chodzi o Kenię, nie jest zbyt bezpiecznie i po przeczytaniu tego artykułu zaczęłam się obawiać i zgłosiłam nasz wyjazd w system Odyseusz. Safety first!
Jeśli mam być szczera, nie czułam się jakoś super ekstra bezpiecznie gdziekolwiek. Przejeżdżając nawet autobusem przez miasto, miałam w głowie jakieś niepokojące myśli, że zaraz coś się stanie, okradną nas albo zaatakują. Domyślam się, że myślałam stereotypowo, ale muszę przyznać, że część osób nie reagowała na nas 'białych' zbyt pozytywnie, co było widać po ich gestach.
I właśnie dlatego ja z resortu nie wychodziłam - nie czułam takiej potrzeby, więc też nie powiem Wam, jak to jest. Oczywiście mogliśmy wychodzić i ludzie wychodzili, a rezydentka nawet polecała nam klub i inne miejsca, ale ja bym się za bardzo stresowała, więc wolałam siedzieć w ośrodku. Nasz resort był bardzo dobrze chroniony - wysokie ogrodzenie, ochrona z bronią i już to powodowało u mnie też dziwny niepokój, bo skoro muszą nas aż tak pilnować, to coś musi być na rzeczy. Na plaży czekało na nas zawsze mnóstwo beach boysów, a także policji, która cały czas tam była. Raz nawet kiedy jeden beach boy nas zagadał, to policjant nas zaczął przed nim ostrzegać, że to 'bardzo zły człowiek'. 
Aczkolwiek, nie słyszałam, żeby coś się komuś stało w trakcie naszego pobytu, nie było porwań, kradzieży ani innych nieprzyjemnych sytuacji. Poza tym jedynym incydentem na plaży, to powiem Wam, że wszyscy czarnoskórzy, z którymi rozmawialiśmy byli świetni; mega pomocni, mili, uprzejmi i po prostu super ludzie, z którymi dalej utrzymujemy kontakt!
Wiadomo, że musimy uważać wszędzie, a tym bardziej w kraju, gdzie panuje totalnie inna kultura i zwyczaje, a każdy biały w Afryce jest uznawany za bogatego, więc może być różnie.
CHOROBY I SZCZEPIENIA
Szczepienia są zalecane, ale nie są wymagane, więc tylko od was zależy czy się będziecie szczepić czy nie. My się nie szczepiliśmy, bo nie mieliśmy na to czasu, a także nie braliśmy żadnych probiotyków na miejscu. Wszyscy nam mówili, że gdybyśmy jeździli po wioskach, spali w podejrzanych hotelach i jedli w niesprawdzonych miejscach, to wtedy szczepienia by się przydały. A skoro my mieliśmy zamiar siedzieć w ośrodku to nic nam się nie powinno stać. I nic groźnego się w sumie nie stało, co prawda swoje odchorowaliśmy, co było dość męczące, ale i normalne. Teraz jest w porządku. Po powrocie wykonaliśmy też wszystkie badania, żeby wiedzieć, czy na pewno nic nie przywieźliśmy. Czytaliśmy, że niektóre choroby i pasożyty mogą dać o sobie znać nawet dwa lata później, więc warto to sprawdzić, żeby mieć pewność.
Nasz hotel Neptune Village Beach Resort ma niemieckich właścicieli, więc jedzenie było raczej europejskie, ale ze względu na brak okien np. w restauracji, sami widzieliśmy małpy dotykające owoce i kręcące się wokół jedzenia, a one już mogą przenieść swoje choroby i tak. Tak samo jest z pracownikami, których organizmy są przyzwyczajone do tamtejszych bakterii - więc nigdy nic nie wiadomo.
Poza tym, kwestia wody - woda w kranie, pod prysznicem i nawet w basenie była strasznie słona, co dla mnie było sporym utrudnieniem. Codziennie dostawaliśmy po dwie butelki wody do mycia i płukania zębów i dodatkowe dwie do picia, więc wody z kranu staraliśmy się nie używać.
Komary w Kenii!
Praktycznie ich nie było i tak samo mówili nam tubylcy. W lecie komarów nie ma, pojawiają się dopiero w porze deszczowej i wtedy jest zagrożenie zarażenia się malarią. My byliśmy przygotowani, kupiliśmy preparat Mugga, którego używaliśmy codziennie wieczorem na wszelki wypadek, ale raczej żadnego nawet nie widzieliśmy.


BIEDA
Przed wyjazdem naczytałam się bardzo dużo o biedzie, dzieciach, o tym, że brakuje u nich praktycznie wszystkiego i warto wziąć ze sobą stare ubrania, może jakieś kosmetyki, których bezsensu brać z powrotem, a także o przyborach szkolnych, które możemy zostawić na miejscu. Początkowo chciałam się obkupić w zeszyty i pomagać wszystkim komu się da, ale stwierdziłam, że wolę wesprzeć jakąś organizację, która wie, co im potrzeba w danej chwili. A ja bym nawet nie wiedziała, co mam z tym zrobić.
A jak to wygląda w w rzeczywistości?
Widać tę biedę w kraju, nawet przejeżdżając przez miasto zobaczymy stare budynki, stare i zniszczone auta, ludzi idących na bosaka czy śpiących gdzieś pod ścianą, a na ulicach wielki syf i mnóstwo śmieci. Przejeżdżaliśmy też przez wioski i wyglądały one dokładnie tak, jak w programach dokumentalnych, chatki z dziurawymi dachami itp.
Jeśli chodzi o dzieci, to rezydentka od razu powiedziała, że jak coś to można jej dać takie rzeczy, ona to przekaże konkretnej organizacji. Słyszałam też o dawaniu słodyczy dzieciom w wioskach. My nie byliśmy na to przygotowani, a i niespodziewanie przez taką wioskę przejeżdżaliśmy, gdzie dzieci lgnęły do naszego samochodu strasznie. Jak tylko widziały, że jedziemy to przybiegały, machały i krzyczały, przez co ja się czułam mega niezręcznie.
Z kolei, nasi ukochani beach boysi prosili nas wprost o jakieś ubrania czy kosmetyki, jak będziemy wyjeżdżać. Raz, po zrobieniu zakupów pamiątkowych na straganie, wyszłam stamtąd bez klapek, ale akurat były stare więc nie zależało mi na nich. Ja ogólnie zostawiłam część rzeczy po prostu w pokoju hotelowym, których już nie chciałam zabierać z powrotem do Polski, czy niezdenkowane kosmetyki, które bezsensu byłoby wozić.


To tak na początek, nie chcę wszystkiego pisać od razu, bo wpis będzie tak długi, że nikt tego nie będzie czytał, więc to na pewno nie koniec! Ale na pewno dajcie znać, co Was ciekawi!
Trzymajcie się!

Jak dbamy o tatuaże? Tatuaże w podróży!

18 stycznia 2020


Przyszedł czas w końcu pogadać o tatuażach! Bardzo dużo osób szuka takich informacji w internecie, jest też sporo błędnych, a i są takie za mało podkreślane według mnie. Moja wiedza opiera się na tym, co mówili mi tatuażyści i co sama zauważyłam przy okazji pielęgnacji moich trzech tatuaży. Wszystkiego oczywiście nie wiem, mogę się też mylić, ale wszystko, co Wam opiszę u mnie się sprawdzało i nie miałam nigdy żadnych groźnych problemów z moimi tatuażami.


Moje tatuaże w skrócie


Tatuaż zawsze chciałam mieć, bo mega mi się one podobały. Aczkolwiek dla mnie tatuaż zawsze powinien coś oznaczać, z czymś się kojarzyć. Nigdy bym sobie nie zrobiła czegoś, bo mam taką zachciankę albo bo ładnie wygląda. Każdy ma dla mnie ogromne znaczenie, dzięki czemu wiem, że nigdy mi się nie znudzą ani nie będę chciała ich usunąć. 
Pierwszy tatuaż zrobiłam sobie na studiach w Lublinie i była to całkowicie spontaniczna sytuacja. Zmotywowana różnymi przejściami, umówiłam się i zrobiłam sobie napis na żebrach. I mimo spontanu mogłabym żałować, ale tu bardziej chodzi o moment w życiu w jakim się wtedy znalazłam, on jest dla mnie wejściem w nowy etap życia, uzmysłowieniem sobie wielu ważnych rzeczy i często mi o tym przypomina dając siłę.
Kolejne dwa tatuaże wykonywałam już w Zakopanem z moim teraz mężem. Na przedramieniu mam wytatuowany Giewont, który jest związany z naszymi zaręczynami, a na plecach kwiat lotosu zrobiony zaraz po ślubie, który dla mnie też jest ważnym symbolem.

Studio tatuażu

To jest najważniejsza rzecz na świecie jeśli już macie zamiar zrobić sobie tatuaż. Nie ma co gadać, nie ma co oszczędzać, tym bardziej, że tatuaż to nie jest malunek długopisem na skórze, który można zmazać. Miejsce powinno być sprawdzone, wszystkie zasady higieny muszą być zachowane i nawet jeśli nam się coś nie podoba, to to jest super. Tatuaż boli i krwawi, a Wasz organizm za każdym razem może inaczej zareagować. Niby to jest logiczne, ale w dalszym ciągu są osoby, które robią tatuaże u kogoś na kanapie za pół darmo, a potem zamiast tatuażu mają kupę na skórze.
W moim przypadku, przy robieniu tatuażu na plecach okazało się, że mam na maksa unerwioną prawą stronę pleców, przez co skóra mi drżała, a mięśnie pulsowały i mimo to mam świetnie wykonany tatuaż i jest to zdecydowanie zasługa tatuażysty. Poza tym, dobry tatuażysta to też, który Ci powie wprost, że coś będzie do dupy wyglądało na skórze (i nie ma się co obrażać, bo potem podziękujecie), doradzi i odpowie na wszystkie pytania, nawet te głupie.


Na co uważać przy tatuażu?

Higiena przede wszystkim i będę to powtarzać cały czas! Nie dotykamy tatuażu brudnymi rękami, bo w końcu jest to rana, która mi się też dość często kojarzy nawet z lekkim poparzeniem. Skóra jest bardzo delikatna, nadwrażliwa, więc bardzo łatwo ją podrażnić. Zdarzało się, że nawet lekkie potarcie skóry powodowało ból. A musimy uważać na jakiekolwiek zakażenia, wirusy i bakterie, bo to może spowodować nawet ubytki w Waszym tatuażu.
Myjemy ręce i dajemy skórze oddychać na tyle na ile się da. Czasem lepiej jest go zakryć, żeby uchronić przed otarciami, ale poza tym odkrywamy tatuaż jak najczęściej. My kupiliśmy też specjalnie mydło hipoalergiczne do mycia tatuaży, żeby uniknąć drażniących składników. I przemywamy bardzo często, kiedy tylko się da.

Czego unikamy?

Koniecznie chloru i słońca. Na swój pierwszy tatuaż nie uważałam i mam za swoje. Po zrobieniu go w czerwcu, całe lato się opalałam, co spowodowało, że tatuaż - napis lekko mi się rozlał i nie jest tak wyraźny, jak na samym początku. Mam nauczkę i tyle. Teraz zawsze o tym pamiętam, żeby tatuaże regularnie smarować 50SPF na słońcu i to co chwile. I nawet widać na zdjęciu poniżej, że tatuaż odznacza się od bardzo opalonych pleców, ale to ma też swoje plusy. Tatuaż jest uwydatniony i się fajnie wyróżnia.



Poza tym, unikamy drapania! Ja miałam bardzo swędzące tatuaże i były momenty, że nie mogłam wytrzymać i starałam się przynajmniej lekko pocierać, żeby odczuć lekką ulgę. Ale za każdym razem uważałam, żeby nie przesadzić albo drapałam skórę obok, żeby oszukać samą siebie. Działało.


Jaką maścią smarować tatuaż i jak często?

Tutaj można się spotkać z wieloma różnymi opiniami na ten temat. Za każdym razem według zaleceń tatuażysty używałam Bepanthen i za każdym razem byłam zadowolona. Skóra była idealnie nawilżona, nie było podrażnienia, była ulga przy swędzeniu, nie zauważyłam żadnych ubytków w tatuażu i maść jest po prostu super!
Jeśli chodzi o to, jak często smarować? Jest to według mnie kwestia indywidualna. My smarowaliśmy tatuaże minimum 4-5 razy dziennie na początku (tak jak kazali), wcześniej zawsze przemywając, przez około tydzień. Potem 2 razy dziennie jest wystarczające, ale ja smarowałam jak sobie przypomniałam i miałam taką możliwość. I powiem Wam, że ostatnia sesja była we wrześniu, a my dalej co jakiś czas smarujemy tatuaże maścią, a ja prawie codziennie i tak się cała smaruje balsamami, więc myślę, że skóra jest dzięki temu cały czas nawilżona i to jest najważniejsze, bo nie możemy pozwolić na wyschnięcie tatuażu.

Jak dbać o tatuaż w podróży?

Tak, jak mówiłam wcześniej, pamiętamy o wysokich filtrach SPF, o ciągłym nawilżeniu, a także uważamy żeby nie podrażniać ani nie obcierać tatuażu (na początku, potem to już spokojnie). Ale! My robiliśmy tatuaże na wyjazdach w górach, więc zawsze był trochę problem, jak tu o nie dbać, żeby nie siedzieć całymi dniami w hotelu, bo to jest też bezsensu. Nam najbardziej pomogły antybakteryjne chusteczki:


Te chusteczki ratowały nas zawsze, wszędzie i nawet w domu. W restauracji, na trasie czy gdziekolwiek indziej 'przemywaliśmy' nimi tatuaże, dłonie i smarowaliśmy maścią. Oczywiście w domu jak mieliśmy okazję to przemywaliśmy to normalnie przynajmniej 2 razy dziennie, ale jednak jak jesteśmy gdzieś poza domem to takie chusteczki uratowały nam życie. Poza tym, mój tatuaż był dość problematyczny, bo nie byłabym w stanie umyć go sama nawet nad umywalką, więc musiałam zawsze iść pod prysznic, a nie zawsze się chciało, więc ratowałam się i chusteczkami. Ale nigdy te chusteczki nie zastąpią dobrego wymycia tatuażu mydłem pod bieżącą wodą.


I w sumie to tyle! Wydaje się, że niby nic, niby mało, ale jednak o tatuaż warto dbać, bo zostaje on z Wami na całe życie, co jest fajne, ale żebyśmy mogły cieszyć się ich pięknym wyglądem, to na początku trzeba trochę czasu poświęcić, ale warto!
Dajcie znać, czy macie jeszcze jakieś swoje lifehacki jeśli chodzi o pielęgnację tatuaży w każdej sytuacji! Każda wskazówka się przyda ;). I pokażcie swoje tatuaże!



#ślubmarzeń: dekoracje, wystrój, kwiaty, motyw przewodni

15 stycznia 2020


Hejejej! Dzisiaj wracamy do tematu wesela i jego organizacji! Dzisiaj pokażę Wam, jak wyglądała nasza sala, cały wystrój i czym kierowaliśmy się przy wyborze. Mam nadzieję, że może uda nam się kogoś zainspirować, bo jeśli planujecie ślub na ten rok, to teraz jest najlepszy czas na ogarnięcie wszystkiego, bo potem możecie nie mieć na to czasu - serio.


WYSTRÓJ, DEKORACJE, MOTYW

Jeśli chodzi o motyw przewodni i ewentualną kolorystykę wesela, to raczej teraz jest to mus. Możecie zostawić wszystko w rękach lokalu (jeśli zapewniają wystrój, bo ostatnio coraz mniej lokali ma to w ofercie), ale jeśli Wam zależy na czymś konkretnym, to musicie wziąć sprawy w swoje ręce. Bardzo dużo czasu spędziłam na Pinterest, szukając czegokolwiek, wpisywałam boho wesela, rustykalne i znajdywałam same perełki. Co bardzo polecam każdemu, bo łatwiej jest się potem na coś zdecydować.


MOTYW PRZEWODNI WESELA

Nasz motyw przewodni nie był dla nikogo zdziwieniem, bo wybraliśmy góry, które nas połączyły, a to pociągnęło za sobą cały las i wszystko, co z nim związane. Można to trochę nazwać rustykalnym weselem, ale bez przesady, bo ciężko jest mi się tak identyfikować z jednym nurtem. Ja się też trochę sugerowałam jesienią w niektórych dodatkach, bo oboje ją uwielbiamy i we wrześniu już zresztą była jesień. Zależało mi na polnych kwiatach, dużej ilości drewna, wrzosach, jesiennych kolorach i takiej naturze. Co nie było łatwe, bo nasza sala jest dość 'ładna', jak na taki pomysł, ale nawet nam się udało to ukryć ;).

KOLORYSTYKA WESELA

Dodatkowo, do motywu możemy dobrać jakiś kolor, co pomoże nam przy wyborze pierdół takich jak bieżniki, serwetki i inne dodatki. Jako, że skupialiśmy się na lesie, to wybraliśmy biel, jesień, drewno (może być jako kolor?), a także burgund. Jeśli chodzi o ten burgundowy kolor to wszystko zaczęło się od koloru smokinga mojego męża. I tak wiedziałam, że ja też będę mieć burgundowe dodatki, co nie było łatwe i wiem, że mogłoby być tego więcej, ale nie było źle. Najbardziej żałuję, że nie udało mi się znaleźć idealnych burgundowych lub śliwkowych butów, ale przynajmniej miałam paznokcie w takim kolorze! Kolor pojawił się też na dodatkach na aucie, jakim jechaliśmy do ślubu ;).


ZAPROSZENIA

Zawsze mi się podoba, kiedy samo zaproszenie nawiązuje w jakiś sposób do wesela. I w sumie to od zaproszeń się wszystko zaczęło, bo znalazłam przepiękne zaproszenia z motywem górskim w internecie i przepadłam. Wzór był tak piękny, że ja od razu wiedziałam, że musimy je mieć.
Nie mam zdjęć zaproszeń, więc musi Wam wystarczyć te ze strony. Zamówiliśmy je na Venarti i były totalnie inne od wszystkich zaproszeń. Mały format, jedna strona i wszystko tam było, do tego dokupiliśmy zwykłe brązowe koperty, a także stempel! Stempel z imionami, datą i górami odbijaliśmy na każdej kopercie, jako takie trochę 'save the date', Dla rodziców mieliśmy prośbę o błogosławieństwo zamiast zaproszeń i miało ono taki sam wzór, ale było wykonane w drewnie, co też jest fajną pamiątka.

BUKIET

Co prawda nie jest to kwestia wystroju, ale to jest najlepsze miejsce, żeby wspomnieć o bukietach dla mnie i dla świadkowej. Jako że spędziłam mnóstwo godzin poszukując inspiracji znalazłam bukiet, który dla większości kwiaciarni był wyzwaniem, bo miał w sobie kwiaty ponoć trudne do zdobycia. Większość kwiaciarni wołała za jeden bukiet ok 500 zł, a jakbym miała doliczyć do tego drugi, butonierkę i ewentualnie jakieś inne kwiatowe dodatki, to chyba bym zwariowała. Na szczęście mój mąż załatwił mi bukiet moich marzeń w kwiaciarni niedaleko siebie i był idealny.



Chciałam bukiet, który nie będzie ułożony, który będzie trochę bałaganem i chaosem, z którego będą wystawać chabazie i będzie miał bordowe i jesienne akcenty, co się udało! Kwiaciarni pierwsza klasa !

DEKORACJE W KOŚCIELE

Tutaj możecie się spotkać ze wszystkim. Widziałam białe dywany, różne wejścia, mnóstwo latarni,  ptaszki, świece i muszę przyznać, że niektóre mega mi się podobają. Ale osobiście wydaje mi się, że nie wszystkie (a nawet mniejszość) dobrze współgrają z kościołem. Bardziej bym kombinowała gdybym brała ślub na plaży czy lesie, a nasza bazylika mi się tak podobała, że nie chciałam nawet za bardzo dodatkowych dekoracji i w ogóle o nich nie myślałam.
Mieliśmy tylko kwiaty przy ołtarzu i udekorowane miejsce, gdzie siedzieliśmy. A powiem Wam szczerze, że zauważyłam je dopiero jak przeglądałam zdjęcia. W trakcie ślubu nie patrzyłam na nic poza mężem!




SALA WESELNA

Tak, jak wspominałam nasza sala weselna jest bardzo biała i według mnie za ładna na to, co my chcieliśmy i dosyć długo nie wiedzieliśmy, co robić. Gdzie las, gdzie drewno, jak ścianka za parą młodą jest taka bardziej w stylu glam. Los mi sprzyjał, bo zupełnie przez przypadek trafiłam na Olę. Na stronie naszego lokalu zobaczyłam zdjęcia z wesela, którego wystrój strasznie mnie urzekł i znalazłam pannę młodą z tego wesela (detektyw), i okazało się, że w dekoracjach pomagała jej kuzynka - Ola [klik], która na szczęście okazała się być tak kochana, że pomogła i mi! Swoją drogą dziewczyna odwaliła kawał dobrej roboty! Zajęła się sama (!) kwiatami na sali, dekoracjami, dodatkami i naszą ścianką za nami i pomogła też w ogarnięciu sali ogólnie przed samym weselem, więc warto mieć zaufaną osobę, która sprawdzi czy wszystko jest w porządku, ale o tym jeszcze powiem.

Goście zostali przywitani drewnem i zielenią. Zwykłe trawiaste liście - chabazie mi się najbardziej podobały. Dodatkowo na wejściu były paprotki i wrzosy, które mam dalej na balkonie i świetnie się trzymają!



Na sali były wrzosy, paprotki i inne chabazie. Kwiaty znajdowały się w zwykłych wazonach, słoikach, wrzosy w jucie i kwiaty na pniakach. Nasza ścianka również była drewniana, udekorowana zielonym bluszczem, podobnie jak i kwiaty przed nami. Do tego były zwykłe białe świece na pniakach i tyle. Zwykłe białe serwetki przewiązane sznurkiem jutowym, bieżnik zwykły bez udziwnień i praktycznie wszystko takie zwykłe, ale nasze.





I najlepsza część naszych dekoracji! Góry pojawiły się również i na stołach! Zobaczyłam ten pomysł na Pinterest, że stoły nie miały cyferek tylko nazwy i nieśmiało zaczęłam wspominać o tym innym. Część osób się zachwycała, a cześć patrzyła na mnie dziwnie. Mąż był za, nasza Ola od razu wiedziała, jak to ugryźć i dzięki niej wyszło idealnie. Zrezygnowaliśmy z numerów stołów, a zamiast tego każdy stół miał swoją nazwę konkretnej góry z Polskich Tatr. Tabliczki mamy na pamiątkę, my siedzieliśmy przy Giewoncie (rzecz jasna!), a rodzice i najbliższa rodzina przy Rysach (no jaha!).




INNE: winietki, menu, prezenty dla gości

Jeśli chodzi o ściankę, która na sali jest już przygotowana dla pary młodej i nie da się jej ściągnąć, która do mojej wizji nie pasowała. Powiem Wam szczerze, że męczyła mnie ta ścianka strasznie i nawet nie mogłam przez nią spać. Już nawet kminiłam, żeby kupić ogromne prześcieradło i jakoś ją ukryć, ale na szczęście mój mąż wpadł na najlepszy pomysł ever. Ustawiliśmy tam nasz Drink Bar - Drink Team.

winietki

zamówiłam na allegro u @julan_pl. Strasznie mi się podobało połączenie tej prostoty razem z pięknymi bordowymi kwiatami, które bardzo wpasowywały się w mój bukiet ślubny no i sznurek jutowy, który był wszędzie. Poza tym, z tyłu na winietkach można było wstawić jakiś wierszyk. Miałam w planie zrobić górski motyw, ale kwiaty bardziej mi się podobały. I jestem hiper zadowolona. Szybkie wykonanie, świetna jakość, żadnych błędów!
I do tego były jeszcze etykiety na butelki w tym samym wzorze.




prezenty dla gości weselnych

W ramach prezentu dla gości weselnych mieliśmy nalewki robione przez mojego tatę. Każdy dostał buteleczkę z nalewką (którą możecie zobaczyć wyżej - też dostaliśmy, haha) i na nich były góry i cały design sami stworzyliśmy na KissGlass. Wszystko wyszło naprawdę fajnie, tak jak chcieliśmy. Nalewki są przepyszne, a i z tego o wiem niektórzy jeszcze swoich nie wypili. Jedyne co to trochę zawaliliśmy tym, że chcieliśmy je przepłukać i napis się zaczął ścierać z większości, więc było trochę dramatycznie, ale udało się większość odratować.

menu

Kolejna rzecz, z której jestem na maksa dumna i gdyby nie mąż nic by z tego nie wyszło. Znowu przeglądając Pinterest znalazłam coś, co na maksa wpadło mi w oko i na zrobienie tego zdecydowaliśmy się sami! Zaprojektowałam wzór w Canva, zapłaciłam za licencję niektórych szlaczków, wydrukowałam sama u siebie w domu i zrobiliśmy. Fakt faktem, musiałam dokupić gilotynę, żeby łatwiej się mężowi cięło, ja dorobiłam dziurki dziurkaczem, a on przewiązał. Dodatkowo z tyłu wrzuciłam hashtag, pod którym można znaleźć nasze zdjęcia na social media i jestem z tego mega dumna! Efekty:



I chyba o by było na tyle jeśli chodzi o dekoracje. Jeśli chodzi o wpisy weselne to jeszcze coś się pojawi, ale niewiele! Stay tunned i dajcie znać, co myślicie, a jeżel jesteście w trakcie organizacji to dawajcie znać na jakim etapie jesteście!


Foto z wesela: Marcin Iwan


Pollena Ewa krem na noc z meet beauty

12 stycznia 2020


Dzień dobry! Kto czuje ferie w powietrzu? W sumie już je ma? Matko ja od kilku dni jestem przeszczęśliwa! Co prawda nie mam w 100% wolnego, a nawet nie spodziewałabym się, że będę miała aż tyle zajęć, ale i tak jest fajnie! Przynajmniej wiem, że przyjdą osoby, którym zależy, a z takimi zawsze inaczej się pracuje. NO, ale dość moich zachwytów nad feriami! Czas przejść do recenzji.
Było ostatnio o kremie na dzień, to dzisiaj muszę uzupełnić swoją pielęgnację i mam dla Was recenzję kremu na noc, który otrzymałam od marki eva DERMO na Meet Beauty! Marka wtedy badała naszą skórę i dopasowywała kosmetyki do jej stanu. Może się trochę zdziwiłam tym kremem przeciwzmarszczkowym, tym bardziej, że raczej nie mam ani tłustej, ani mieszanej ani skóry z niedoskonałościami, ale ok. Specjaliście wiedzą lepiej niż ja. To lecimy.

Pollena Ewa, DERMO
Przeciwzmarszczkowo - normalizujący krem na noc


Odżywczy krem do pielęgnacji zawiera biotechnologiczny składnik z arktycznych mikroorganizmów morskich, który normalizuje pracę gruczołów łojowych i sprawia, że rano skóra wygląda świeżo, a pory są mniej widoczne. Formuła została również wzbogacona o witaminę PP. Dzięki zawartości alfabisabololu i alntoiny krem łagodzi podrażnienia i uspokoi skórę podczas snu. Aktywny tetrapeptyd, niskocząsteczkowy kwas hialuronowy i mocznik zapewniają nawilżenie i działanie przeciwzmarszczkowe. Przy regularnym stosowaniu skóra odzyska świeży i młody wygląd.
* przebadany dermatologiczny, hipoalergiczny

Skład: Aqua, Caprylic/ Capric Triglyceride, Glycerin, Hydrogenated Polydecene, Isopropyl Palmitate, Urea, Pseudoalteromonas Ferment Extract/ Sodium Salicylate, Vitis Vinifera (Grape_ Seed Oil, Myristyl Myristate, Aluminum Starch Octenylsuccinate, Dimethicone, Cetearyl Glucoside, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Niacinamide, Phenoxyethanol/ Ethylhexylglycerin, Allantoin, Sodium Polyacrylate, Pentaerythrityl Distearate, Glyceryl Stearate, Cetearyl Alcohol, Hydrogenated Coco-Glyceride, Biosaccharide Gum-1, Potassium Cetyl Phosphate, Parfum, Arginine, Sodium Hyaluronate, Tetrapeptide-21/ Butylene Glycol, Tocopheryl Acetate, Acrylates/ C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Xanthan Gum, Bisabolol, 2-Bromo-2-Nitropropane-1,3-Diol.

Sposób użycia: Należy nałożyć niewielką ilość kremu na oczyszczoną skórę twarzy. Następnie delikatnie wmasować i pozostawić do całkowitego wchłonięcia. Stosować codziennie, wieczorem.


Zaczynając od początku! Kosmetyk dostałam najpierw w kartoniku, na którym znajdziemy wszystkie najważniejsze informacje, na buteleczce znajdziemy już niewiele, ale to nic - wszystko znajdziemy w internecie. Krem znajduje się w próżniowym opakowaniu, tak samo jak poprzedni krem. Naciskamy i krem się wydobywa, co mi się bardzo podoba! Poza tym, otwór, przez który wychodzi krem też jest idealny. Sam design też jest niczego sobie, dość inny od tego, co obecnie znamy, ale podoba mi się. Wszystko działa bez zarzutu i nic mi się tu nie popsuło.
Sam krem jest dość nawet gęsty, bardzo treściwy i konkretny. Super się go rozprowadza po twarzy, jedna pompka to jest za dużo. Zawsze nakładam niepełną na twarz i na szyję i to spokojnie starcza. 
Jeśli chodzi o zapach to jest bardzo ledwo wyczuwalny. Trzeba się mocno wwąchać jak coś chcemy poczuć. I ogólnie mi się podoba, nie jest nachalny ani przeszkadzający, jak zaczęłam mocno się wniuchiwać to przestał mi się podobać, więc na siłę nie ma co wąchać, haha.


I najciekawsze, czyli efekty! Zawsze myślałam, że mam skórę normalną, bez większych problemów, no może ewentualnie pory i zaskórniki, ale też jakoś strasznie mi to nie przeszkadzało. I krem trochę czekał na swoją kolej od czasów konferencji. Co zauważyłam?
Po pierwsze zauważyłam na maksa mocne nawilżenie skóry. Nie wiem czy skóra może się przenawilżyć, ale mam wrażenie, że mogło to u mnie nastąpić. Nie pamiętam czy kiedykolwiek rano miałam tak na maksa nawilżoną twarz, jak po tym kremie. To jest takie szał, że naprawdę czad! A o dziwo, krem bardzo szybko się wchłania. To nie jest tak, że smarujecie się i macie wrażenie, że twarz się lepi skoro i rano skóra jest super nawilżona. Krem się wchłania praktycznie w moment i to jest dla mnie super. Poza tym, skóra jest gładka, miękka i bardzo miła i fajna w dotyku. Nie miałam problemów z sebum, więc i teraz nie mam. Jeśli chodzi o pory to mam wrażenie, że są lekko zmniejszone i mniej widoczne, więc spoko. A jeśli mowa o zmarszczkach, to w sumie nie wiem :D.
Krem mnie nie zapchał, nie podrażnił, nie uczulił, nic złego się skórą nie działo w trakcie używania.


Podsumowując, krem jest fajny! Ma dość mocne i dobre działanie, nic złego z moją skórą na szczęście nie zrobił. Wydaje mi się, że on na teraz, na chłodne, mroźne dni jest idealny! Bo skóra jest naprawdę eksponowana na masakrę trochę na zewnątrz, więc takie mocne odżywienie i nawilżenie w ciągu dnia jest bardzo przydatne! Nie wyobrażam sobie używać go w ciepłe dni, a raczej noce. Mam wrażenie, że to by było zdecydowanie dla mnie za dużo. Ale teraz jest ideolo i ja go polecam. Tym bardziej, że jest wydajny i można go kupić za ok. 15-20zł, co jest bardzo niewiele! Więc super!


Znacie? Bo ja na Meet Beauty miałam z samą marką do czynienia po raz pierwszy i chyba nawet o niej nie słyszałam wcześniej, więc fajnie, że miałam taką okazję ;). Jeśli macie do polecenia jakieś inne produkty z tej marki, też dajcie mi znać ;)!