Meet Beauty - 5 edycja !
jadę!

28 lutego 2020


Halo, halo! Dzisiaj na szybko, mały przerywnik w normalnym nadawaniu, ale musiałam, bo w sumie i zawsze to robię. Tym bardziej, że mam tu kontakt z coraz to większą ilością osób i w dalszym ciągu nie mam Was wszystkich czy to na facebook'u czy na instagramie, więc mam nadzieję, że poprzez bloga uda nam się zgadać i mam nadzieję, że spotkać w maju na konferencji Meet Beauty! No to koniecznie dajcie znać w komentarzach z kim się będę widzieć?


Już się nie mogę doczekać! A Ty ?

A jeżeli jesteście ciekawi o co z Meet Beauty chodzi to zapraszam Was na moje poprzednie wpisy związane z konferencją:

  • Etykieta #meetbeauty, czyli wszystkie wpisy związane z konferencją, razem z relacjami i recenzjami ;)


#43 Kinomaniak, czyli ostatnie filmy, jakie oglądałam

25 lutego 2020


Kolejne filmy dla Was! Chociaż ostatnio niewiele nowości oglądam, ale przynajmniej z tą serią jestem na bieżąco, choć nie do końca regularnie tutaj. Ale to nic, mało czasu, żeby obejrzeć coś konkretnego. A powiem Wam szczerze, że jakoś ostatnio przepadłam oglądając na maksa głupie programy w stylu Zdrady czy Gry Małżeńskie. Ale jakoś od czasu do czasu na maksa potrzebuję takiego odmóżdżenia i odpoczynku od czegoś konkretnego. Ale już niedługo w kinach pojawią się nowości, więc będziemy chodzić częściej!
Dajcie znać koniecznie na czym byliście ostatnio w kinie albo co obejrzeliście nowego w kinach, zawsze chętnie korzystam z Waszych rekomendacji :)!

Futro z misia (2019) komedia

Poszliśmy na Futro z Misia, bo reklama i trailer były świetne, a że ostatnio w naszych kinach ceny są niesamowicie niskie to czemu nie. Aczkolwiek, ta komedia jest tragiczna. Żałosne żarty, żenujące teksty, sytuacje godne wstydu, postaci jakieś dziwne i po prostu nie. Bardzo męczyłam się oglądając tę 'komedię', a rola Cezarego Pazury była tak tragiczna, że nie mogę tego przeżyć, że mój ulubiony aktor z czasów dzieciństwa grał w czymś tak strasznym. Po prostu nie.

Kochany urwis (1990) 'Problem Child' familijny, komedia

Ja wiem, że to jest mega stara komedia i ja ją w sumie co jakiś czas zaczynałam oglądać albo widziałam środek i tak w sumie trochę widziałam, trochę nie. Ale ostatnio w któryś weekend leciała ta komedia w telewizji, więc miałam okazję w końcu obejrzeć całość. I powiem Wam, że dość spoko! Nie jest to komedia jakaś super prawdopodobna, żeby dzieciak był aż takim diabłem, ale fajnie się to ogląda. Więc jeśli jakimś cudem, ktoś jeszcze tego nie zna, to why not! Możecie oglądać.

Kraina Lodu II (2019) 'Frozen II' animacja, familijny, przygodowy

I wiecie chyba, że ja uwielbiam bajki! I w końcu wzięliśmy moją małą szwagierkę do kina i obejrzeliśmy Krainę Lodu - drugą część! Na pierwszej części byłam z dziewczynami na studiach, też w kinie, ale z winem, więc było naprawdę ekstra! Tym razem trochę inaczej, ale w dalszym ciągu ciesze się, że miałam okazję obejrzeć! Co prawda, pierwsza część i tak jest zdecydowanie lepsza, ta troszkę naciągana jak dla mnie, jednak mimo wszystko fajnie to wymyślili. Kilka momentów lekko przesadzonych, mimo wszystko ja się wzruszyłam, haha, ale u mnie to normalne akurat. Polecam!


Jestem Legendą (2007) 'I am the Legend' horror, sci-fi

Na ten film trafiliśmy przez totalny przypadek ostatnio w telewizji i gdyby nie fakt, że ja się po prostu nie nadaję do horrorów, to uwielbiałabym ten film! Tak to niestety musiałam odwracać swoją uwagę po części grami, chowaniem się za kocem albo myśleniem o czymś innym. Ja się za bardzo stresuję oglądając filmy po prostu. Ale - film sam w sobie jest naprawdę świetny! Rewelacyjnie trzyma w napięciu, nie macie pojęcia co się zaraz wydarzy, więc zaskoczy Was nie raz i nawet nie dwa. Ja na maksa go polecam, mimo że nie lubię takich gatunków to jest to czad! I Aktor Will Smith również robi robotę!

Walentynki (2010) 'Valentine's Day' komedia romantyczna

Film na walentynki, który tak sam z siebie wyskoczył nam na Netflix'ie. Może i jest banalny, może i wiadomo, co się wydarzy, może i nie ma zwrotów akcji i zaskakujących chwil, ale ja lubię takie bezpieczne filmy od czasu do czasu i ta komedia właśnie taka jest. Wiecie, że wszystko dobrze się ułoży, nie ma stresu, nie ma strachu, a za to jest sporo miłości. Ja niczego więcej nie oczekuję w walentynki, więc jak najbardziej przyjemna komedia do obejrzenia!

Strażnicy cnoty (2018) 'Blockers' komedia, dla młodzieży

W sumie to zapomniałam o tej komedii, a powiem Wam, że jest dość przyjemna! Tematyka może i kontrowersyjna, ale nikt nie powie, że nie jest na czasie! I to w sumie bardzo na czasie! Fajna, bo i jest zabawna, można się pośmiać przy okazji, a i widać, jak bardzo rodzice czasem są zdesperowani, żeby uchronić swoje dzieci przed czymś. Czasem to wychodzi, czasem nie, ale na swój sposób to jest przecież kochane! DLa mnie bardzo fajna komedia i super podejście do tematu! :) Polecam!


No! A tak w ogóle to w końcu zaczęliśmy oglądać nowy serial na Netflix: 'You'! I nawet nie spodziewałabym się, że aż tak mnie wciągnie! Już teraz mogę Wam powiedzieć, że jest czad!


bambusowe wykończenie makijażu - constance carroll

22 lutego 2020


Dzień dobry! CO tam, jak tam? Ta pogoda mnie już rozwala na łopatki! Ostatnio już się tak jarałam słońcem i zapachem wiosny, a tu wczoraj sypał śnieg i niby topniał, ale jednak był śnieg. No, ale z niecierpliwością czekamy na wiosnę i na wyniki Meet Beauty! Mam wrażenie, że ostatnio o niczym innym nie mówię, ale (!) to jest dla mnie wydarzenie roku.
Za to dzisiaj mam dla Was opis produktów do makijażu, które ten makijaż mają za zadanie idealnie wykończyć. Jako, że są to pudry to niestety nie jestem w stanie pokazać Wam efektu na zdjęciach, bo nie wiem czy dałabym radę to jakkolwiek uchwycić w obiektywie. Więc musi Wam wystarczyć mój opis! Enjoy!

Constance Carroll 
pudry bambusowe


Pudry bambusowe od Constance Carroll są produkowane ze specjalnego rodzaju drzewa bambusowego. Drzewa bambusowe są bogate w różnego rodzaju składniki; między innymi w krzemionkę, której celem jest wygładzenie oraz zmatowienie skóry. Dodatkowo ma właściwości zmiękczające i wygładzające. Bardzo skutecznie matowi skórę, a także pomaga w gojeniu się ran zapalnych. 

Markę Constance Carroll poznałam już jakiś czas temu na Spotkaniach Blogerek i od tego czasu poznaję powoli cały asortyment marki! Zakochałam się w pomadkach i w kolorówce, które super dopełniają bardziej wymagający makijaż, jak poniżej na insta. I strasznie żałuję, że jakoś ostatnio nie mam nawyku robienia sobie pełnego makijażu z oczami i ustami. Czas to zmienić, bo rzeczy się tylko marnują! Ale nawet nie wiedziałam, że marka aż tak na maksa ruszyła z hybrydami! Co prawda ja i tak hybryd sama sobie nie robię, ale myślę, że taka informacja może się przydać niektórym z Was ;).


I przechodzimy od istoty tego wpisu, czyli do pudrów. Robiąc zdjęcia połączyłam je w jedną recenzją, bo byłam pewna, że będzie to w miarę ten sam produkt w dwóch różnych wersjach po prostu. No, ale myliłam się! I właściwości (poza stanem skupienia) i działanie odrobinę się różni między tymi produktami, więc lecim!

CONSTANCE CARROLL - PUDER SYPKI
Skład: Bambusa Arundinacea (Bamboo) Stem Extract, Magnesium Stearete, Phenoxyethanol and Ethylhexylglycerin.

Puder bambusowy idealnie nadaje się do cery trądzikowej i podatnej na podrażnienia. Zapewnia idealną absorpcję sebum, co gwarantuje skuteczne i długotrwałe zmatowienie skóry. Puder po naniesieniu na skórę stapia się z naturalnym odcieniem cery jednocześnie ją wygładzając. Nada cerze delikatny i naturalny wygląd. Nie zatyka porów i działa antybakteryjnie. 
Puder sypki specyfikuje się swoją lekką i sypką formułą, która idealnie dopełnia makijaż i nada mu indywidualny charakter. Puder sypki może odpowiednio zmatowić skórę oraz ją rozświetlić. Sypki puder jest bardzo wydajny, co oznacza, że nawet minimalne muśnięcie pędzelka nada wymarzony efekt. Puder sypki stanowi idealnie uzupełnianie podkładu.


Zacznę od opakowania, które niestety zbyt konkretne nie jest. Trochę tandetne i nie chodzi mi tutaj o wygląd (bo wygląd jest całkiem spoko), ale niestety nie jest do końca trwałe. Mam wrażenie, że spadłoby mi raz i byłoby po ptakach. Do tego mamy dołączoną gąbeczkę, którą niestety ja nie jestem w stanie nakładać pudru. Robią mi się plamy i ta gąbeczka też nie jest zbyt miła w dotyku, więc nie. Ciężko jest mi też wysypać puder na wieczko, żeby go nabrać pędzlem, więc tutaj zdecydowanie coś mi nie gra z samym opakowaniem.
Trochę pyli, nieważne czy początkowo walczyłam z gąbeczką czy teraz pędzlem, widzę go wszędzie dookoła jak się unosi. Zapachu jakoś nie czuję żadnego. Jeśli chodzi o nakładanie to początkowo ciężko było mi trochę nauczyć się, jak obsługiwać ten produkt i w sumie szybko okazało się, że nakładam za dużo produktu, przez co twarz jest lekko zabielona. Teraz bardzo ograniczoną ilość i jest dużo lepiej! Puder wykańcza i fixuje przy okazji makijaż. Kiedy używam tego pudru to makijaż wytrzymuje i wygląda okej przez większość dnia bez potrzeby poprawek, ale jest 'ale' o którym powiem zaraz. Wchłania sebum, nie świecę się tak strasznie i jest okej.
Ale własnie, jest tylko okej. To, że makijaż sam w sobie wygląda spoko, tak ja w tym makijażu już nie do końca. Wydaje mi się, że wyglądam tak szaro, ponuro i dziwnie. Nie jest to efekt jaki ja lubię. Ja lubię gumowe wykończenie, takie naturalne, kiedy twarz nie jest płaska przez zmatowienie, a w dalszym ciągu naturalnie rozjaśniona tam, gdzie powinna. A tutaj niestety dostaję taki efekt płaskiego makijażu, bez wyrazu. Sama nie wiem, jak to opisać, ale coś tu nie gra po prostu.

CONSTANCE CARROLL - PUDER W KAMIENIU
Skład: Mica, Bambusa Arundinacea Stern Extract, Talc, Isocetyl Stearoyl Stearate, Magnesium Stearate, Phenoxyethanol, Argania Spinosa Kernel Oil, Methylparaben, Ethylparaben, Serica Powder, Propylene Glycol.

Ultralekki puder bambusowy w kamieniu z jedwabiem polecany do cery tłustej i mieszanej nie zatyka porów, doskonale absorbuje nadmiar sebum i w naturalny sposób rozświetla cerę. Stapia się ze skórą nadając jej przyjemny naturalny wygląd. Puder wygładzi i zmatuje skórę, a także dostarczy jej krzem. Jedwab optycznie zmniejszy widoczność zmarszczek oraz nada cerze delikatny blask jednocześnie ją nawilżając. Oczar wirginijski ma działanie antybakteryjne i łagodzące. Z kolei Witamina E chroni skórę przed wolnymi rodnikami i szkodliwym działaniem promieni słonecznych. Można używać do wykończenia końcowego makijażu, a także do poprawek w ciągu dnia.
Puder w kamieniu jest idealny, żeby brać go ze sobą i być gotową na każdą sytuację. Kompaktowe opakowanie zmieści się w torebce zapewniając prostą i szybką aplikację.


Jeśli chodzi o ten puder w kompakcie to tutaj znowu mamy dość słabe opakowanie, które nawet na zdjęciach widać, że jest już trochę zniszczone. Co prawda jeszcze mi nie pękło, ale jest to raczej kwestia czasu aż coś się z nim stanie. Jest to puder w kamieniu, nie mamy dołączonej żadnej dodatkowej gąbeczki, może i lepiej, bo po co. Nie ma konkretnego zapachu, a jeśli chodzi o konsystencję to mam wrażenie, że jest dość miękki, przynajmniej jak pomiziam palcem.
Jest bardzo biały jak widać, ale nie bieli w żadne sposób skóry. Nawet jeśli nałoży nam się na pędzel za dużo produktu to i tak nie ma problemu, żeby go równomiernie rozłożyć na twarzy i nie będzie białych śladów. Efekt jest lepszy niż w przypadku pudru sypkiego. Nie jest tak sztuczny i płaski jak mogłoby się wydawać. Co prawda nie jest też idealnie, coś tam naturalnego rozjaśnienia mamy na twarzy, ale jednak nie jest to taki efekt, do którego już się przyzwyczaiłam z innymi produktami. Poza tym, mam wrażenie, że ten puder w kompakcie jest troszkę mniej trwały niż puder sypki.
Aczkolwiek suma summarum też nie jestem jakoś przekonana do tego.


Ostatecznie coś tu słabo wyszło albo przynajmniej w moim odczuciu coś jest nie tak. Prawdopodobnie gdyby nie fakt, że przetestowałam już wiele różnych rzeczy to mogłabym być zadowolona. Ale z każdym kolejnym kosmetykiem widzę, że da się i można mieć mega efekty. No i właśnie przyzwyczajona jestem do innego efektu, a ten co dają mi te pudry jest taki dość dla mnie sztuczny i nie podoba mi się. Są tanie i prawdopodobnie będą na maksa wydajne, bo nie będę ich używać regularnie. Obecnie głównie używam ich tak o na co dzień, żeby się nie zmarnowały, kiedy wiem, że za bardzo nigdzie nie idę i aż tak się nie przejmuję, żeby wyglądać super - ekstra.
Miałyście? Dajcie znać, czy macie podobne odczucia ;)
A ja zapraszam Was na recenzję mojego ulubionego pudru:




Bielenda Smoothie Mask, maseczka normalizująca, energetyzująca i nawilżająca

19 lutego 2020


Dzień dobry! Co tam, jak tam? U mnie ostatnio nadmiar zajęć, aż sama nie zauważyłam kiedy to się stało, że aż tak słabo wyrabiam z czasem. Ale spoko, że to zauważyłam, mam nadzieję, że będę na tyle ogarnięta, żeby jakoś znaleźć więcej czasu, bo inaczej masakra. Ale nie ma co narzekać, trzeba wziąć się w garść po prostu.
Dzisiaj będzie w końcu o maseczkach! Mam nadzieję, że to rozpocznie dobrą maseczkową serię u mnie na blogu, która zmotywuje mnie do tego, żeby zacząć używać ich regularnie, a nie tylko od czasu do czasu z braku lak. Zaczniemy od Bielendy i rozkosznych owocowych maseczkach!

BIELENDA, SMOOTHIE MASK


Smoothie Mask to linia niezwykła i wyjątkowa, wielozadaniowa i owocowa, której głównym celem jest wsparcie skóry w walce o witalność oraz promienny i młody wygląd każdego dnia! Żelowa, lekka maseczka jest bogata w wiele składników aktywnych. Wyjątkowo bogata formuła maseczek o wielu właściwościach nie obciąża skóry, idealnie się wchłania, skutecznie pielęgnuje, nadając promienności i blasku. Pozostawiają efekt nawilżenia, satynowej miękkości i wygładzenia.
Wszystkie zawierają prebiotyki, które wzmacniają i poprawiają odporność skóry, ma działanie niekorzystnych czynników, wspomaga regenerację naskórka, przywracają mu właściwy odczyn pH.

Sposób użycia: Należy nałożyć maseczkę na skórę twarzy, szyi i dekoltu, po 15-20 minutach zmyć letnią wodą. Stosować regularnie według potrzeb.

Prebiotyczna maseczka normalizujca
*prebiotyk * awokado * kiwi*
Skład: Aqua, Glycerin, Persea Gratissima (Avocado) Oil, Niacinamide, Vitis Vinifera (Grape) Seed Oil, Oryza Sativa (Rice) Bran Oil, Actinida Chinensis (Kiwi) Fruit Extract, Potassium Azeloyl Diglycinate, 3-O-Ethyl Ascorbic Acid, Beta-Glucan, Gluconolactone, Squalene, Beta-Sitosterol, Viola Tricolor Extract, Tocopherol, Tocopheryl Acetate, Ascorbyl Palmitate, Calcium Gluconate, Vegetable Oil, Glycine SOja (Soybean) Oil, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Xanthan Gum, Propylene Glycol, Triethanolamine, Disodium EDTA, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Sodium Dehydroacetane, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Parfum, Limonene, Cl 19140, Cl 42090.

Przeznaczona do cery mieszanej, tłustej, trądzikowej. Ma właściwości normalizujące, przeciwtrądzikowe i rozświetlające. Zawiera: ekstrakt z kiwi bogaty w przeciwutleniacze i minerały, wykazuje działanie antyrodnikowe i przeciwstarzeniowe, nawilża, wygładza i rewitalizuje naskórek oraz olej z awokado treściwy silnie nawilża, ożywa naskórek, wykazuje dużą zgodność z naturalnymi lipidami skóry, uzupełnia barierę lipidową.

Nie spodziewałam się, że ta maska może mieć tak genialny i owocowy zapach. Nie przepadam za bardzo za awocado, więc podchodziłam dosyć sceptycznie do tej maseczki, ale mega pozytywnie się zaskoczyłam! Zapach mega, energetyzujący, mocny, odświeżający, owocowy i świeży i po prostu rewelacja! Konsystencja też jest jak najbardziej spoko, trzyma się twarzy, nie spływa z niej i jest wszystko super.
Jeśli chodzi o samo działanie to również jestem mega zadowolona. Nie dość, że zapach towarzyszy przez cały czas, kiedy mamy maskę na twarzy, to jeszcze maska fajnie uspokoiła skórę, złagodziła jakiekolwiek podrażnienia, przy okazji lekko ją nawilżyła, odżywiła i skóra była naprawdę w super stanie!

Prebiotyczna maseczka energetyzująca 
*prebiotyk * banan * melon*
Skład: Aqua, Ethylhexyl Stearate, Glycerin, Persea Gratissima (Avocado) Oil, Glyceryl Stearate, Cetearyl Alcohol, Potassium Cetyl Phosphate, Macadamia Integrifolia Seed Oil, Trehalose, Musa Sapientum (Banana) Fruit Extract, Cucumis Melo (Melon) Juice, Citrus Aurantifolia (Lime) Fruit Extract, Beta-Glucan, Gluconolactone, 3-O-Ethyl Ascorbic Acid, Squalene, Beta Sitosterol, Tocopherol, Ascorbyl Palmitate, Glycine Soja (Soybean) Oil, Calcium Gluconate, Vegetable Oil, Isododecane, Hydrogenated Tetradecenyl/ Methyl Pentadecene, Ammonium Acryloyldimethyltaurate/ VP Copolymer, Sodium Polyacrylate, Propylene Glycol, Disodium EDTA, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Benzyl Alcohol, Sodium Benzoate, Parfum, Linalool, Cl 19140.

Przeznaczona do cery suchej, szarej i przemęczonej. Ma właściwości energetyzujące, rewitalizujące i nawilżające. Zawiera ekstrakt z banana obfity w witaminy i minerały, który ma działanie  antyrodnikowe, przeciwstarzeniowe do tego nawilża i odżywia naskórek oraz nawilżający i orzeźwiający ekstrakt z melona, który doda skórze blasku i promienności.

Muszę przyznać, że to była na maksa smaczna maseczka i nie chodzi mi o to, że jej próbowałam, ale jej zapach był tak cudowny, tak bardzo bananowy, że wow! Poważnie jestem pod mega ogromnym wrażeniem, że ten zapach może być tak bardzo owocowy, jak właśnie w tym przypadku. To jest dla mnie czad!
Z samego opisu maska jest idealnie przeznaczona dla mnie, głównie ze względu na to, że bardzo dużo czasu spędzam w domu przed ekranem laptopa, praktycznie większość mojego dnia tak wygląda. Więc ta skóra jest przez to szara, taka zmęczona. Ta maseczka rewelacyjnie sobie z tym radzi. Poważnie, skóra po jej użyciu jest od razu mega nawilżona, odżywiona i widać w niej taki blask i promienność. Tak, jakby maska ożywiła moją skórę, co jest super,

Prebiotyczna maseczka nawilżająca
*prebiotyk * truskawka * arbuz*
Skład: Aqua, Glycerin, Ethylhexyl Stearate, Persea Gratissima (Avocado) Oil, Glyceryl Stearate, Cetearyl Alcohol, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Oil, Potassium Cetyl Phosphate, Orbignya Oleifera Seed Oil, Trehalose, Tocopheryl Acetate, Citrullus Lanatus (Watermelon) Fruit Juice, Fragaria Vesca (Strawberry) Juice, Beta-Glucan, Gluconolactone, Aloe Barbadensis Leaf Juice Powder, Sodium Hyaluronate, Squalene, Beta-Sitosterol, Tocopherol, Ascorbyl Palmitate, Vegetable Oil, Glycine Soja (Soybean) Oil, Isododecane, Hydrogenated Tetradecenyl/ Methyl Pentadecene, Ammonium Acryloyldimethyltaurate/ VP Copolymer, Sodium Polyacrylate, Calcium Gluconate, Disodium EDTA, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Benzyl Alcohol, Sodium Benzoate, Parfum, Cl 14700, Cl 17200.

Przeznaczona do cery suchej, odwodnionej i szarej. Ma właściwości nawilżające i odświeżające. Zawiera sok z truskawek obfity w przeciwutleniacze i witaminy, który wykazuje działanie antyrodnikowe i przeciwstarzeniowe, nawilża i rewitalizuje naskórek, a także zmniejsza objawy stresu oksydacyjnego oraz nawilżający i orzeźwiający sok z arbuza, który doda skórze blasku i promienności.

I jest to zdecydowanie najsłabsza wersja ze wszystkich niestety. Sam zapach jest tak sztuczny, że bym się takiego nie spodziewała w porównaniu do poprzednich wersji. Jakoś taki przydymiony, sztuczny nie pachnie smacznie ani owocowo. Jest taka bardzo nijaka i aż słaba. A ja tak bardzo lubię i truskawki i arbuzy, że mi aż szkoda.
Jeśli chodzi o samo działanie to jest ono bardzo dobre! Skóra jest zdecydowanie nawilżona, odżywiona i mam wrażenie, że efekt jest bardzo dogłębny i mocny. Dodatkowo skóra jest niesamowicie gładka w dotyku i miękka. Po zmyciu maski, twarz jest taka jakaś ładna, aż nie wiem jak to wyjaśnić, ale mam wrażenie, że wyglądam jakbym wyszła od kosmetyczki po jakimś mega zabiegu. Skóra nabrała blasku, promienności i takiego zdrowego wyglądu.
I aż szkoda, że działanie nie idzie w parze z zapachem, bo gdyby było takie mega combo to ja bym była zachwycona. Ogólnie jestem dość wrażliwa na zapachy i jak coś mi śmierdzi to nie jestem w stanie używać. Dobrze, że ten zapach nie jest tak intensywny, że kiedy maska jest na twarzy to jest wyczuwalny, ale i tak szkoda, że nie umila aplikacji. Mimo wszystko działanie wygrywa i ja jestem pod wrażeniem ;).


Większość tych maseczek przypomina mi moje na maks ulubione smoothie, na które zwykle nie mam czasu niestety, ale one mi co chwilę o nich przypominają i mam nadzieję, że w końcu wezmę się w garść i wrócę do nich. Za każdym razem mam na nie smaka!
Aczkolwiek wracając od masek, to trochę przerażają mnie ich mega długie składy, na których się nie znam, więc nie chcę za bardzo się wypowiadać. Aczkolwiek wszystkie maseczki mają taki sam początek, zawierają olej z awocado, więc pewnie dlatego ich działanie jest dość zbliżone. Dopiero dalej w składzie mamy składniki już bardziej typowe dla każdej maski. Bardzo mi się podoba wydajność maseczek. Jedną saszetkę jestem w stanie użyć naprawdę z 3-4 razy dodatkowo, co jest super. Zdecydowanie banan oraz awocado wygrywają jeśli chodzi o zapach, a truskawka w działaniu.
A i koniecznie należy pamiętać, żeby zmywać je letnią wodą tak, jak jest napisane na saszetkach. Ciepłą wodą jest ciężko zrobić tu cokolwiek.
Poza tym jest jeszcze jedna wersja: prebiotyczna detoksykująca z brzoskwinią i papają, szkoda że jakoś jej nie widziałam, bo też bym chętnie użyła!


Znacie je? Jakie inne maski możecie mi polecić? :)


Ślub w niedzielę! Dlaczego to dobry pomysł?

16 lutego 2020


Kolejny wpis dotyczący mojej serii #ślubmarzeń! I tym wpisem przechodzimy już powoli do konkretów, które myślę, że były w naszym przypadku trochę mniej standardowe niż na większości weselach i ślubach. Dla części z naszych gości ślub i wesele w niedzielę było trochę szokiem, ale tak naprawdę obecnie śluby w innych dniach są coraz bardziej popularne i mówię tu nawet o piątkach, czwartkach czy wtorkach. A więc, dlaczego ślub w niestandardowy dzień tygodnia to dobry pomysł?


Nie musicie czekać na ślub 3 lata

No niestety, obecnie soboty są na maksa oblegane i jeżeli chcecie mieć tradycyjnie wesele w sobotę to musicie czekać na salę około 3 lata w wymarzonym przez Was terminie. Jeśli pasują Wam daty zimowe, czy w okolicach Bożego Narodzenia to nie będzie problemu. To był w sumie główny powód, że nasze wesele miało miejsce w niedzielę, bo po prostu w sobotę już nie było za bardzo kiedy. A że zaręczyliśmy się dość szybko, bo praktycznie po 2 miesiącach to i na ślub nie chcieliśmy czekać latami.
Wolną niedzielę znajdziecie praktycznie na każdy rok do przodu, tak samo z łatwością wtedy znajdziecie super orkiestrę, fotografa i kamerzystę. Bo, co z tego, że jest wolna sala na przyszły rok w sobotę, jak reszta dobrych usługodawców będzie już zajętych i robi się problem.

Wesela w inny dzień tygodnia są tańsze

Mówię tu o sali, cenie za talerzyk, ale i zespoły, kamerzyści, fotografowie robią różne ciekawe promocje w pozostałe dni tygodnia, właśnie po to żeby zachęcić pary. Z jednej strony przy wszystkich kosztach wesela tysiąc w te czy we wte może się wydawać niczym, ale z drugiej strony to jest zawsze dodatkowy tysiak na coś innego, np. na podróż poślubną.
W naszym przypadku sala kosztowała mniej o 5 zł za talerzyk, co przy wszystkich gościach było: ok. 800zł mniej + mieliśmy tort w cenie, który normalnie mógłby kosztować min. 400-500zł, kamerzysta to kolejna 100 mniej, a orkiestra - 500zł mniej. Więc u nas wyszło to ok. 2 tysiące 'oszczędności'.
Warto zapytać i czasem się upomnieć, bo każda oszczędność to fajna oszczędność. :)

Dodatkowy dzień przed weselem

Nie wyobrażam sobie, że w piątek, kiedy większość osób pracuje ja mam już ostatnią chwilę na ogarnianie., biorąc pod uwagę cały poprzedni tydzień, który skupia się głównie na weselu. A gdybym chciała jeszcze trochę odpocząć to już w ogóle nie byłoby kiedy. Nawet jeśli jesteśmy na weselu w soboty jako gość, to mam wrażenie, że jest to taki wyścig z czasem dla mnie, a co mają mówić pary młode? Co prawda większości rzeczy już i tak w sobotę nie da się załatwić, ale jest to fajny dzień, spokojniejszy, kiedy możemy się upewnić czy wszystko mamy, czy wszyscy wszystko wiedzą i po prostu odpocząć. Pamiętam, że swoją sobotę spędziłam głównie u kosmetyczki na paznokciach, w domu na robieniu masek, oglądaniu filmików w internecie i po prostu był chill!


A co z tym poniedziałkiem?

I tu jest kwestia, która mi podobała się najbardziej. Wiedziałam, że będą osoby, którym na nas zależy, które chcą z nami być w tym dniu nieważne, kiedy on będzie, dla których nie jest to problem wziąć wolne na następny dzień albo po prostu wyjść wcześniej z wesela. Były osoby, które były tylko na mszy i wcale nie miały blisko, były takie, które zostały z nami jeszcze na obiedzie, ale były z nami, mimo że następnego dnia szły do pracy, co na maksa doceniam. Bardzo się cieszę, że były z nami osoby, które nawet nie zająknęły, że niedziela, dla większości nie był to żaden problem, a takie podejście według mnie bardzo potrafi zdefiniować ludzi i znajomości. Pamiętajcie, jeżeli komuś na Was zależy i nie wpływają na to inne czynniki, to będą z Wami nawet jeśli ślub odbędzie się w środę o 8 rano.
Oczywiście pojawiły się osoby, które nam odmówiły, bo niedziela, bo szkoła, bo praca, ale brałam to pod uwagę, że nie każdy będzie zadowolony. Z tego też względu zapraszaliśmy gości niestandardowo dużo wcześniej niż zazwyczaj (4-5 miesięcy wcześniej) i ja na każdym kroku podkreślałam to, że nasza impreza odbędzie się w niedzielę, żeby każdy mógł się na to przygotować kilka miesięcy wcześniej.


I żeby nie było, nie uważam, że niedziela to najlepszy dzień na wesele, jest to po prostu fajna alternatywa dla soboty, która przy okazji przyniesie Wam parę innych korzyści. Tak samo, jak chodzimy na wesele w soboty to nie psioczymy ani nie narzekamy, bo u nas było lepiej. Nie prawda, nieważne kiedy, jak i gdzie, najważniejsza jest para młoda i to jej szczęściem się cieszymy w tym dniu.
Dajcie znać, co myślicie o weselach na tygodniu lub w niedzielę. Może jednak jesteście za standardowymi weselami w sobotę i tak powinno być? Dajcie znać, bo jestem strasznie ciekawa, jak to wygląda dla Was z drugiej strony?


Nou, perfumy piwonia

13 lutego 2020


Dzień dobry! Mam nadzieję, że nikomu głowy nie urwało po ostatnich orkanach w Polsce, co prawda nie było lekko, ale szokuje mnie ta jesienna pogoda, gdzie tym samym czuć na maksa wiosnę w powietrzu! A jeżeli już mowa o wiośnie i cieplejszej pogodzie (mam nadzieję, że już niedługo przybędzie do nas) to dzisiaj na tapet mam dla Was perfumy, z którymi moja relacja jest dość bujna, ale to musicie przeczytać o tym poniżej.

Poza tym, zapraszam również na:



NOU, perfumy - peony


Nou peony perfumy nawiązują do delikatnego powiewu wiatru, który przyniesie ukojenie. Poczujecie delikatny zapach porannej rosy na płatkach róż, a za chwile uniosą się uty czarnego pieprzu, które zawrócą Ci w głowie. Następnie, wejdziesz do ogrodu i ze zdwojona siłą poczujecie ponownie płatki róż, w towarzystwie zniewalającej piwonii. Na koniec, czeka na Was piżmo, drzewo cedrowe i paczula. Możesz się zatrzymać, odpocząć aż do zachodu słońca, paczuli, drzewa sandałowego, bobu tonka oraz benzoinu. 

Skład: Alcohol, Parfum, Aqua, Linallol, Citronellol, Benzyl Salicylate, Limonene, Farnesol, Hexyl Cinnamal, Geraniol, Citral, Benzyl Alcohol, Anise Alcohol, Alpha-Isomethyl Ionone, Benzyl Benzoate.

NUTY ZAPACHOWE:
Nuta głowy: poranna rosa, płatki róż, czarny pieprz
Nuta serca: róża, piwonia
Nuta bazy: piżmo, drzewo cedrowe, paczula


Zaczynając od początku, bardzo mi się podoba ten design tych perfum. Wszystko utrzymane jest w dość ciemnej, czarnej kolorystyce, ale jest to zdecydowanie coś innego, co mi się bardzo podoba. Flakonik jest szklany z bardzo ładną zatyczką, która mi się kojarzy z czymś kryształowym, co sprawia, że perfumy stają się bardziej fancy. Ogólnie nie mam na co narzekać, bo wszystko działa tutaj bez zarzutu, zatyczka nie dopada, a atomizer daje nam dość mocną skoncentrowaną mgiełkę, ale w dalszym ciągu jest to fajna konkretna mgiełka zapachu.


I jeżeli chodzi o sam zapach to tutaj zaczyna się dla mnie mały rollercoaster. Pierwsze spotkanie z tymi perfumami jest dla mnie zawsze ciężkie. Bardzo nie podoba mi się ten zapach, jest bardzo mocy, intensywny, prawdopodobnie ten czarny pieprz wynurza się tutaj za bardzo. Tak bardzo, że zapach przypomina mi ten zapach, który intensywnie unosi się w miejscach publicznych i nie da się go znieść.
Po chwili, na szczęście on się trochę ulatnia, zanika i zamienia się w dość delikatny zapach róży i prawdopodobnie piwonii, chociaż nie wiem jak piwonia pachnie w rzeczywistości. Aczkolwiek, nie zapomnimy o tym pieprzu, bo jest on cały czas podstawą tego zapachu dla mnie i będzie co jakiś czas o sobie przypominać.
Ostatecznie pod koniec dnia, jestem już bardzo przyzwyczajona do tego zapachu, więc aż tak mi nie przeszkadza, ale w dalszym ciągu czuć ten intensywny aromat, który mi niestety przeszkadza, i gdzieś obok mi tam pachnie ta piwonia i róża. Według mnie piwonia jakoś nie gra tu pierwszych skrzypiec, a chyba powinna.


Jak możecie się domyślać, nie są to moje ulubione perfumy, a nawet sięgałam po nie tylko kilka razy, żebym mogła napisać dla Was tę recenzję i żebym mogła sobie wyrobić ostateczne zdanie na ich temat. Żałuję, że pierwszy zapach jest bardzo mocny i przeszkadzający, bo tak naprawdę ten pierwszy powiew jest dla mnie najważniejszy i decydujący, czy chcę się psikać nimi czy nie. Zawsze w ciągu dnia psikam się co najmniej dwa razy, żeby pachnieć bardziej, ale z tymi perfumami oczywiście tak nie robię. Po prostu mi nie podpasowały, mimo że spodziewałam się, że piwonia i róża to będzie coś dla mnie.
Szkoda, bo jestem już na wykończeniu innych perfum tej marki Cherry Blossom, których używałam baaardzo dużo i je uwielbiam ;)


Solverx, balsamy do wymagającj skóry; wrażliwej i atopowej

10 lutego 2020


Dzień dobry! Zaczynamy nowy tydzień, co prawda dzień, jak co dzień, więc nie mówię, że nowy tydzień - nowa ja, ale zazwyczaj nie lubię poniedziałków, bo muszę wtedy ponadrabiać wszystko z weekendu, ale nie narzekamy, tylko działamy. Wiatr mnie dzisiaj przeraża, ale mam nadzieję, że nigdzie mnie nic nie zdmuchnie.
A na razie zapraszam Was na wpis, recenzję dwóch balsamów do ciała, które otrzymałam w ramach ubiegłorocznej konferencji Meet Beauty, która się nie odbyła, ale już mamy zapisy na kolejną! Kto się zgłosił? Ja już zacieram rączki i mam ogromną nadzieję, że się dostanę! A na razie mamy dwa specyficzne balsamy bo jeden jest do skóry wrażliwej, a drugi do atopowej.

Solverx, balsamy do ciała
skóra wrażliwa i atopowa


Balsamy do ciała marki Solverx; jeden przeznaczony do skóry atopowej, a drugi do skóry wrażliwej dla kobiet. Należy je stosować dwa razy dziennie, Pamiętamy, żeby przechowywać w suchym miejsce w temperaturze pokojowej z dala od promieni słonecznych. Testowany dermatologicznie.

Skład [sensitive skin]: Water, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Glycerin, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Cetearyl Alcohol, Glyceryl Stearate Citrate, Caprylic/ Capric Triglyceride, Linum Usitatissimum (Linseed) Seed Oil, Oenothera Biennis (Evening Primrose) Seed Oil, Pentylene Glycol, Achillea Millefolium Extract, Allantoin, Arginine, Lactobionic Acid, Glycyrrhiza Glabra Root Extract, Hydroxyacetophenone, Panthenol, Tocopheryl Acetate, Parfum.
Skłąd [atopic skin]: Water, Glycerin, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Caprylic/Capric, Triglyceride, Cetearyl Alcohol, Glyceryl Stearate Citrate, Pentylene Glycol, Simmondsia Chinesis (Jojoba) Seed Oil, Nigella Sativa (Black Seed) Seed Oil, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Allantoin, Arginine, Glycyrrhetinic Acid, Lactobionic Acid, Hydroxyacetophenone, Panthenol, Tocopheryl Acetate.

Sposób użycia: należy wmasować okrężnymi ruchami w oczyszczoną i osuszoną skórę ciała aż do wchłonięcia się balsamu, zawsze po kąpieli.


Zacznę od tego, że ja nie posiadam raczej ani skóry wrażliwej ani atopowej. Jeszcze nigdy nie spotkało mnie żadne uczulenie związane z jakimkolwiek produktem na ciele i nie mam ze skórą problemów, więc ciężko jest mi to ocenić pod tym kątem. Czasem doskwiera mi swędzenie rąk głównie zimą, jakby skóra była podrażniona, ale nie zastanawiałam się nigdy czym to może być spowodowane.

Stosować oba balsamy na zmianę. Czasem zmieniałam po tygodniu, czasem po dwóch, a czasem codziennie. I wiecie co? Powiem Wam, że dla mnie te dwa balsamy od siebie nie różnią się za wiele, są jakieś niuanse, o których zaraz wspomnę. Nawet jeśli chodzi o skład, to początek czyli najważniejsze składniki są praktycznie takie same. Na samych składach się nie znam, ale też wydają mi się bardzo dobre!
 Jeśli chodzi o wspólne cechy, to balsamy mają mega fajną konsystencję, nie jest ona ani za rzadka ni za gęsta, a taka fajnie kremowa i jakby jedwabista. Dodatkowo idealnie się ją rozmarowuje, biały smugi szybko znikają i nawet jak przesadzimy z ilością to nie męczymy się pół godziny, żeby sobie poradzić z nadmiarem, tylko wmasowujemy chwilę i wszystko 'znika'. Balsamy pozostawiają po sobie lekki film, ale nie jest on ani tłusty ani klejący się, ja praktycznie codziennie po 5 minutach jestem już ubrana i nie mam wrażenia, że ubrania przyklejają się do ciała, co jest mega przyjemne!
Oba balsamy przyjemnie nawilżają i dbają o naszą skórę. Te moje uczucia swędzenia były jakby mniejsze, więc chyba coś to działa na dość wymagającą skórę. Stosowałam je tylko raz dziennie, ale moja skóra jest w mega świetnej kondycji! Jest nawilżona, odżywiona, miękka i gładka w dotyku. Dodatkowo używałam ich też po powrocie z Kenii, kiedy moja skóra potrzebowała sporej pomocy i świetnie się sprawdziły.



SOLVERX, balsam do ciała do skóry atopowej
Wersja do skóry atopowej nie ma kompletnie zapachu, nawet jak próbuję się wwąchać to nie jestem w stanie nic poczuć kompletnie, co jest na pewno zrozumiałe ze względu na przeznaczenie balsamu. Poza tym, wydaje mi się, że akurat ta wersja ma trochę bogatszy skład, a i krótszy, niż wersja do skóry wrażliwej, przez co może jest delikatna różnica w poziomie nawilżenia. Mam takie małe wrażenie, że ten balsam nawilża trochę lepiej.


SOLVERX, balsam do ciała, do skóry wrażliwej
To już się możecie domyślać, że wersja dla kobiet do skóry wrażliwej nawilża troszeczkę mniej, ale nie oznacza to, że jest to poziom niezadowalający, bo oczywiście tak nie jest. Ja się czułam praktycznie tak samo używają obu balsamów. Skóra jest tak samo zostawiona w super kondycji, co było fajne. Ta wersja z kolei już ma zapach, ale nie jest to nic konkretnego, raczej zwykły kosmetyczny, ale ładny i idealnie wyważony. Nie jest zbyt intensywny czy drażniący.


Poza tym, mega mi się podoba ich szata graficzna. Prosto, zwykło i estetycznie, a jednak cały czas miło dla oka. Oba są w pojemności 200 ml i kosztują około 55zł, jak patrzę w internecie. Aczkolwiek, są na maksa wydajne, bo też i niewiele potrzebujecie, żeby tak naprawdę wysmarować całe ciało. Ciężko jest mi też stwierdzić na ile dokładnie czasu nam wystarczy jeden balsam, bo jak pisałam używałam ich naprzemiennie, a i zaczęłam jeszcze przed Kenią i tak to się trochę ciągnie z przerwami.
Ja jestem z działania zadowolona i jak najbardziej mogę te balsamy polecić osobom, które właśnie takich produktów potrzebują, pomimo dość wysokiej ceny. Dla komfortu naszej skóry warto wydać więcej, żeby sobie nie pogorszyć jej stanu. Więc czad! Jak kiedykolwiek będę w takiej potrzebie czy ktoś z moich bliskich to na pewno będę pamiętać o marce Solverx, bo mają dość sporo takich produktów w swojej ofercie!


Holika, Holika żel aloesowy + olej z orzechów macadamia
obecne olejowanie włosów

07 lutego 2020



Dzisiaj będzie o olejowaniu. I już od bardzo dawna nie wyobrażam sobie, żeby w mojej pielęgnacji włosów miało zabraknąć olejowania. Już też od jakiegoś czasu zaczęłam olejować włosy na podkład, głównie z aloesu, do pewnego momentu był to po prostu sok z aloesu, który przelewałam do jakiegoś opakowania z atomizerem, żeby sobie rozpylić aloes na całych włosach, jak i na skórze głowy. Ostatnio jednak, w końcu skusiłam się na znany wszystkim żel uniwersalny z Holika, Holika! Do tego testuję również nowy olejek, tym razem z orzechów macadamia, który powinien teoretycznie bardzo pasować moim włosom, no to jak to wygląda? Po kolei!

Holika, Holika 
żel wielofunkcyjny 99% aloesu

* łagodzi zaczerwienienia i wszelkie podrażnienia * idealnie nawilża *
Skład: Aloe Barbadensis Leaf Juice, Nelumbium Speciosum Flower Extract, Centella Asiatica Extract, Bambusa Vulgaris Extract, Cucumis Sativus (Cucumber) Fruit Extract, Zea Mays (Corn) Leaf Extract, Brassica Oleracea Capitata (cabbage) Leaf Extract, Citrullus Lanatus (watermelon) Fruit Extract, PEG-60 Hydrogenated Castor Oil, Sodium Polyacrylate, Carbomer, Triethanolamine, Fragrance, Phenoxyethanol.

Żel można stosować w bardzo różny sposób, jako krem czy serum do twarzy, krem do ciała, serum do włosów czy serum do wysuszonej skóry. Poza tym, w samym żelu poza aloesem macie: wyciąg z kwiatu lotosu, wąkroty azjatyckiej, bambusa, ogórka, kukurydzy, liści kapusty i arbuza, czego ja się nie spodziewałam do samego spisywania składu. Jeżeli mamy do czynienia z 99% aloesu, to nie wiem jaka część wszystkie stanowią pozostałe ekstrakty, ale ja nie muszę tego wiedzieć. Jak możecie się domyślać, ja używałam tego żelu tylko i wyłącznie na włosy pod olej. Aczkolwiek zazwyczaj nakładam najpierw żel, a po jakimś czasie nakładam olej.
Ogólnie bardzo wygodnie mi się używa tego żelu, ma dość fajny taki inny kształt, ale nie mam problemów z otwarcie opakowania. Nie biorę go ze sobą nigdzie, więc nie wiem jak to jest z zamknięciem, ale powinno działać dość dobrze. Konsystencja bardzo żelowa, a zapachu nie jestem w stanie wyłapać.
Musze Wam powiedzieć, że ogólnie bardzo fajnie mi się używa tego żelu, jest konkretniejszy niż sok z aloesu w formie płynnej i mam wrażenie, że bardziej wnika we włosy i je wypełnia od środka. Kiedy wcześniej rozpylałam produkty z aloesu to była to taka bardziej mgiełka, która pokrywała włosy i część pewnie też wchodziła w nie. Co prawda brakuje mi nakładania żelu na skórę głowy. Jakoś ta żelowa konsystencja bardziej mi pasuje na włosy, a ogólnie mi włosy mega rosną od aloesu, więc tego mi trochę brakuje.. Mimo wsyztsko, ten żel to jest dla mnie aloesowa bomba, kiedy zostawiam go samego na włosy, to on naprawdę w nie wnika, w taki sposób, że po jakimś czasie po tym żelu na włosach niewiele co zostaje, ale nic nie spływa. Moje włosy uwielbiają aloes i zauważyłam, że od kiedy używam tego żelu, to włosy stały się bardziej mięsiste, takie konkretne, jakby grubsze albo po prostu wypełnione czymś, dzięki czemu wyglądają niebo lepiej. Włosy oczywiście są też bardziej nawilżona i odżywione, ale najbardziej mi się podoba ten efekt pełniejszych włosów.
Cenowo oczywiście wychodzi gorzej niż sok z aloesu - kosztuję ok. 30zł, więc jest droższy, chociaż można go dorwać na promocjach, a i też na pewno starcza na krócej. Mi się wydaję, że tak miesiąc półtora regularnego używania będzie, ale dam znać o tym dokładnie w denku. Mimo wszystko, ja na pewno zostanę z nim na stałe, ale myślę, że będę używać zamiennie z sokiem z aloesu. Takie mocne aloesowanie żelem raz co kilka myć, jakoś raz na 2 tygodnie, a regularnie sok z aloesu mi wystarczy, więc i tak fajnie - pasuje mi to.


Venus, olej z orzechów macadamia

* silnie ujędrnia i napina skórę * nie zatyka porów * wzmacnia, nawilża i odżywia * chroni przed działaniem czynników zewnętrznych * pomaga zmniejszyć cellulit i zapobiega powstawaniu rozstępów * stymuluje mikrokrążenie * łagodzi podrażnienia * regeneruje i wygładza *

Po pierwsze można go używać dosłownie do wszystkiego; do włosów, do ciała, twarzy, dłoni, stóp, paznokci i myślę, że jeszcze kilka użyć by się znalazły. Można używać go solo, ale i uzupełniać inne kosmetyki wzmagając ich działanie. Skład to oczywiście czysty olejek z orzechów macadamia.
I teraz tak! Od jakiegoś czasu zaczęłam szukać, miksować i próbować coraz to nowszych olejków do olejowania. Mam listę tych, które powinny pasować do moich włosów, nisko/średnioporowatych. I tak, jak sprawdzałam ten olejek miał się sprawdzić na moich włosach, a szczerze wydaje mi się, że za wiele nie robi. Olejek zawsze coś tam nawilży nam włosy i odżywi je przynajmniej w minimalnym stopniu i okej, spoko. Ale mimo wszystko ja liczę na mega efekty, na sypkie włosy, błyszczące, nawilżone, miękkie i po prostu fajne. Z kolei ten olejek jest bardzo średni. Sprawdzałam go i solo i w połączeniu z aloesem i za każdym razem w sumie było tak samo. Więc tutaj za dużo nie mam co w sumie opisywać, bo u mnie on się po prostu nie sprawdził a ja będę szukać i testować dalej!

Dajcie znać, jakie oleje możecie mi polecić, które sprawdzają się na Waszych nisko lub średnio-porach. A także koniecznie napiszcie, czy znacie ten żel wielofunkcyjny z Holika, Holika, bo znowu wydaje mi się, że jestem ostatnią osobą, która go testuje.
Trzymajcie się!


Kenia - Ogólnie część 2:
pieniądze, waluta | napiwki | wiza | jedzenie

04 lutego 2020


Dzień dobry! Przyszedł czas na kolejną dawkę wiedzy o Kenii! Ostatnio pisałam Wam o ogólnych informacjach i dzisiaj będzie druga część również informacji ogólnych, które Was ciekawiły! I mega się ciesze, bo i mi się bardzo fajnie wraca do tych wspomnień z Afryki, a i za każdym razem przypominam sobie coraz to więcej rzeczy, więc będzie coraz ciekawiej.


Polecam również:


PIENIĄDZE i WALUTA
W Kenii obowiązują w sumie dwie waluty: szyling kenijski, a także dolar amerykański dla turystów. Warto wiedzieć, że płacenie w szylingach jest bardziej opłacalne niż w dolarach, co powinno być w sumie logiczne, ale jak ja zaczęłam przeliczać ceny, które podawali także w dolarach to różnica była dość spora. Warto mieć szylingi, bo i łatwiej będzie Wam wszędzie zapłacić, a jak coś to możecie wymieniać pieniądze w bankach, jak i na recepcji, ale tam oczywiście już mamy inny przelicznik. 
Jeśli chodzi o dolary amerykańskie to po pierwsze muszą być jak najnowsze, nie starsze niż z 2009 r., starszych Kenijczycy nie uznają... Poza tym, polecam mieć banknoty minimum 5 dolarowe, nie szukajcie 1-dolarówek, bo to jest bezsensu, mimo że każdy będzie Wam to w Polsce głównie w biurach podróży polecać. A dlaczego? Bo nie będą w stanie ich wymienić w banku na szylingi, jeden barman nam powiedział, że żeby wymienić 1 dolarówki musi ich mieć co najmniej kilkadziesiąt, co jest totalnie bezsensu, bo zanim oni tyle uzbierają to potrzeba naprawdę sporo czasu, a potrzebują pieniędzy najczęściej na wczoraj.


NAPIWKI
Przed wyjazdem w biurze podróży mówiono nam, że zostawianie napiwków jest bardzo popularne i że warto im zostawiać w pokojach, w restauracji czy przy barze, właśnie np. 1 dolara, co dla nas nie jest zbyt dużym kosztem, a dla nich to naprawdę sporo. 
Z jednej strony, wcale nie jest to tak popularne, ja może widziałam ze 2 razy na cały wyjazd, jak ktoś zostawiał napiwek, chyba że ludzie robią to w tak elegancki sposób, że tego nie widać. Ale gdyby były rzeczywiście tak popularne, nie mieliby problemu z wymieniem ich w banku, więc byliśmy jednymi z nielicznych, którzy te napiwki zostawiali. 
Z drugiej jednak strony, uważam, że te napiwki im się na maksa należą, osoby pracujące w hotelu robiły coś cały czas! Nie zobaczycie nikogo siedzącego na telefonie. Barmani, jak nie obsługują gości, to ogarniają bar, kroją owoce, myją i przynoszą szklanki, na restauracji kelnerzy cały czas sprzątają stoły, zbierają brudne naczynia i co chwilę pytają, czy nie potrzebujesz czegoś do picia. Nawet była jedna Pani odpowiedzialna za sprzątanie, która z mopem chodziła naprawdę cały czas, zawsze znalazła sobie miejsce, które mogłaby posprzątać - co dla mnie jest niesamowite. Poza tym, miłe jest to, że obsługa Cię zapamiętuje, wie, jakie drinki lubisz i czy do obiadu pijesz piwo czy sok. No i są niesamowicie mili, można z nimi pogadać o wszystkim, odpowiedzą na wszystkie możliwe pytania i jak to mówią 'When you're happy, I'm happy', są naprawdę kochani!
Przy okazji, zostawialiśmy też napiwki w pokoju za sprzątanie, bo ogarniają Ci pokój codziennie i raz przez przypadek zostawiłam starą 1 dolarówkę, której nasz room service nie wziął, bo była stara. Nawet nie wiecie, jak mi było z tym źle później.


CENY
O kupowaniu pamiątek jeszcze Wam napiszę, bo jest to zdecydowanie story of my life, w której naprawdę trochę się bałam. Aczkolwiek nie zdziwcie się, że w Kenii na straganach nic nie ma ceny. I możecie się pytać kilkanaście razy i tak Wam nikt nic nie powie. Dopiero jak wybierzecie wszystko, co Was interesuje, to dostaniecie jedną cenę za wszystko na raz od bossa. I to jest prawda, że dla nich biały człowiek jest bogaty. Początkowe ceny są z kosmosu, więc nie zdziwcie się i miejsce odwagę się targować.
Nie wiem, jak prezentują się ceny poza ośrodkiem, a w samym hotelu kupowaliśmy jedynie pocztówki i znaczki to tak normalnie, nie jako turbo drogo. 
Wycieczki oferowane przez biuro, a także dodatkowe atrakcje są dość drogie, od chyba ok. 70$ za osobę np. za lekcję kitesurfingu, na co my też nie byliśmy przygotowani. Żałuję, że biuro podróży nas o tym nie uprzedziło, bo my o tym nie myśleliśmy, a jak zaczęli nam coś proponować to już nie było o czym gadać.
WIZA DO KENII
To jedyny wydatek, o którym wiedziałam, a bez niej do Kenii nie wejdziecie. Już w samolocie dostaliśmy dwa formularze/wnioski o wizę do uzupełnienia, które i tak nie były sprawdzane przez nikogo, a po wylądowaniu stało się w kolejce na lotnisku, zapłaciło się 50$ za osobę i tyle, więc nie spinajcie uzupełniając formularz.


JEDZENIE
Było dużo pytań o jedzenie, ale nie mam się za bardzo nad czym tutaj rozpisywać. Nasz hotel ma niemieckich właścicieli, więc jedzenie było bardzo europejskie i takie normalne. Poza tym, tam było prawie wszystko, a jedzenie było nie tylko w wersji szwedzkiego stołu, ale i była obsługa, która na bieżąco robiła posiłki na życzenie na ciepło.
Na śniadania można było dostać wszystko, kanapki, omlety, jajka na twardo, płatki na mleku, a także czasem naleśniki czy gofry itd.
Na obiad można było wybrać ziemniaki, frytki, czasem kurczaka, czasem rybę, zawsze był makaron (sos, składniki i dodatki wybieraliście sobie sami - był robiony na bieżąco) itp. Jeśli dobrze pamiętam to tylko raz trafiliśmy na owoce morza - kalmary, które były przepyszne. Tak to czasem mięso było w jakimś specyficznym ich sosie z dodatkiem mleczka kokosowego pewnie. Więc jeśli chodzi o jakieś ich jedzenie to na myśl przychodzi mi ten sos, to bo było coś innego, poza tym standardowe rzeczy. Co jakiś czas była nawet pizza, więc bez afrykańskich szaleństw.
Kolacja była dla mnie połączeniem śniadania i obiadu, zawsze makaron, jakieś frytki, ewentualnie jakieś rzeczy ze śniadania.
Nie jedliśmy nic co mogłoby być jakimś ich specyficznym jedzeniem czy daniem, było normalnie praktycznie jak w domu czy gdziekolwiek w Europie. Aczkolwiek, najlepiej wspominam owoce, to było najpyszniejsze na świeżcie - świeże, intensywne i po prostu pyszne. Dawno nie jadłam tak dobrego ananasa, a sok z marakui stał się moim ulubionym i niestety ciężko dostępnym w Polsce.


No to będzie na razie na tyle! Jeśli jeszcze chcecie coś wiedzieć to oczywiście dawajcie znać!


Pierwsze denko w 2020!
denko stycznia!

01 lutego 2020


Jak ja się cieszę, że ten miesiąc już się zakończył, jeżeli chodzi właśnie o denko. Mam wrażenie, że ten początek roku u mnie skupiał się głównie na wykańczaniu produktów, a i już teraz mam niektóre produkty na wykończeniu, więc i luty może być dość spory. A cieszę się, bo nie dość, że powykańczałam sporo produktów to przy okazji pozbędę się w końcu tych śmieci, które w szafie już mi się wysypują! Co prawda na kosmetyki wydałam w tym miesiącu dość sporo, większość potrzebnych ale pewnie i trafiły się produkty, które wzięłam, bo tak. Od lutego będę na pewno bardziej rozkminiać, co i ile kupiłam i czy rzeczywiście musiałam to kupić ;).
Tak w ogóle to ostatnio widziałam fajne podsumowanie denkowe na jednym blogu, które dotyczyło całego roku! I ja w sumie przejrzałam swoje denka i tak na szybko naliczyłam się ponad 200 produktów, co trochę mnie przeraziło, że aż tyle udało mi się wyrzucić, a powiem Wam, że jakimś sposobem w dalszym ciągu zapasy są u mnie dość spore. Więc w tym roku muszę bardziej wdrożyć akcję #denkujeniekupuje @mazgoo.
No to lecimy!



Nie mogło się oczywiście obyć bez Facelle, chusteczki nawilżające do higieny intymnej, które u mnie zawsze będą numer 1 i zawsze je kupuje, jak tylko jest promocja w Rossmannie. Nie są drogie, ale jak można kupić jeszcze taniej, a ja ich kupuję ogromne ilości to dla mnie się opłaca. Poza tym, BeBeauty, waciki kosmetyczne to kolejny mój musthave. Aczkolwiek cieszę się, że jakoś używam ich mniej od kiedy staram się robić demakijaż olejkami. I jeśli chodzi o włosy to oczywiście zużyłam Alterra, Naturkosmetik szampon do włosów, nawilżający bio owoc granatu i bio aloes i szampon dodający objętości bio papaja i bio bambus, bez których nie wyobrażam sobie pierwszego mycia, a tym bardziej zmywania olei. Podobnie z Gliss Kur, Schwarzkopf ekspresowa odżywka regeneracyjna, supreme lenth, te odżywki u mnie już chyba będą niezmiennie zawsze. Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby nagle ich zabrakło w mojej pielęgnacji. Jeszcze udało nam się w końcu zużyć Schwarzkopf, got2be, volumania, lakier rod włosów, który dla mnie jest najlepszym lakierem ever. Nie śmierdzi, nie skleja, a fajnie oddziałuje na włosy, utrwala fryzurę, nie obciążając, a dodając tym samym fajnej tekstury. I jeszcze co do włosów, niestety mój ulubieniec ever, czyli Natura Siberica, rokitnikowy kompleks olejków się skończył i muszę koniecznie kupić nową buteleczkę! Bo już kilka dni jestem bez niego i jakoś tak dziwnie, mimo że mam inne olejki, które fajnie dają radę to jakoś tak ten rokitnikowy daje najlepsze efekty na moich włosach i na końcówkach. I na koniec, kolejny ulubieniec czyli Catrice, Liquid Camouflage, 24h Coverage, korektor pod oczy, zawsze mam w zapasie jeden i po prostu bardzo, ale to bardzo polecam


  • Hemp Care, balsam do ciała - ten balsam w ogóle tak uwielbiam, że trzymałam go specjalnie na Kenię. Chciałam tam w Afryce pachnięć jak sztos, ale niestety od pierwszego dnia musiałam się smarować balsamami chłodzącymi i specjalnymi po opalaniu. Ale co nie zmienia faktu, że ten balsam jest super! Pachnie przewspaniale, a mnie można kupić głównie zapachem. Ale nie tylko ładnie pachnie, bardzo fajnie też nawilża i odżywia i działa genialnie na skórę. I bardzo polecam !
  • Yves Rocher, żel do mycia rąk, biały migdał - ten zapach mi mega spasował i bardzo lubiłam to mydło. Zapach ma fajny, konsystencja dość kremowa, dobrze mył dłonie i wszystko było na tak. Szkoda, że pojemność niewielka, ale na czas świąt idealnie wystarczyło. 
  • Yves Rocher, świeczka zapachowa, golden tea - mimo wszystko zapachy Yves Rocher z 2018r wygrały i były dużo bardziej trafione niż te w tym roku! I niestety pozużywaliśmy te świeczki i aż szkoda, że są to edycje limitowane i nie ma szans, żeby je dostać znowu. Mega szkoda !
  • Dr. Sante, keratin serum odbudowujące do włosów - kolejny genialny olejek na włosy, który muszę koniecznie kupić. Był dość klejący i bałam się, że labo obciąży albo przetłuści włosy, ale nic takiego nie było. Cudownie dbał o końcówki, pomagał im wytrzymać jak najdłużej w dobrym stanie i uwielbiałam go, tak samo jak i moje włosy!

  • Annabelle Minerals, stay essential, naturalny olejek wielofunkcyjny - ja go zużyłam oczywiście do włosów, bo jakże by inaczej. Dla mnie akurat olejki najlepiej sprawdzają się na włosach. I byłam w sumie zadowolona. Włosy rzeczywiście były fajnie nawilżone, lekko odżywione i wygładzone, ale nie był to efekt wow, jak czasami mam po nowych olejkach. Tu było w porządku, poprawnie jak najbardziej, działał!, ale ja szukam jednak efektu wow ;)
  • VisPlantis, płyn micelarny do twarzy i oczu - i ten płyn micelarny był u mnie tak długo, że szok! Na maksa wydajny, ale też pewnie dlatego, że często używałam jednak olejków do demakijażu. Ten płyn micelarny towarzyszył mi głównie na dłuższych wyjazdach i stosowałam go też po olejku. I powiem Wam, że mimo wszystko zazwyczaj po olejkach czy kremach i tak było jeszcze, co zmywać, ale z tym sobie radził świetnie, tak samo jako rano. Jeśli chodzi o demakijaż tylko tym płynem, to trochę trzeba było się namęczyć, namachać i zużyć wacików. Nie zmywał makijażu jakoś cudownie szybko, ale najważniejsze że go zmywał i nie podrażniał oczu, więc nie ma tragedii. Ale jakoś, płyn micelarny jeden z wielu. 
  • L'biotica, Biovax, maska intensywnie regenerująca do włosów, argan&złoto 24h - maska na początku zrobiła na mnie mega wrażenie, ale potem niestety moje włosy się na maksa do niej przyzwyczaiły i już przestała mnie aż tak zachwycać. Coś tam mam wrażenie, że wygładzała i nawilżała moje włosy, ale miała swoje lepsze i gorsze dni. Więc różnie bywało, dlatego średnio, ale bardziej w kierunku, że nie kupię ponownie. 

  • Bielenda, Carbo Detox Biały Węgiel, pasta do mycia twarzy 3w1 - produkt, który mnie niestety wymęczył na maksa. Już nie chodzi o jego działanie, które było w sumie całkiem fajne. Jako pasta, maska, fajnie oczyszczała skórę i pomagała ją przygotować na kolejne produkty, a i jest dość delikatna. Ja lubię mocne zdzieraki i mi brakowało trochę tego tarcia. Ale samo opakowanie mnie doprowadzało do szału. Nie byłam w stanie go zamknąć, przez co się zapychało i w ogóle to była masakra. 
  • Yves Rocher, żel pod prysznic, pomarańcza i cedr - no niestety, mega mi szkoda, ale nie. Ten zapach mi po prostu nie podszedł, jakoś męczył mnie i po prostu mi się na maksa nie podobał.
  • 01. Basil Element, odżywka wzmacniająca przeciw wypadaniu włosów - no niestety, akurat mam wrażenie, że ta odżywka nie robiła kompletnie nic. Jak szampon był naprawdę prze-genialny i idealny, tak ta odżywka to ja w sumie nie wiem co to. Zużyłam dodając do innych produktów z nadzieją, że może akurat inne produkty zmotywują ją do lepszego działania, ale nic szałowego się nie działo. 


  • AA, Bubble Mask, maska bąbelkowa, oczyszczanie i energia - te maski są genialne, super oddziałują na skórę na każdej chyba możliwej płaszczyźnie. Oczyszcza, nawilża, odżywia i tak fajnie ją nakręca. Poza tym, jeśli chodzi o ten efekt bąbelkowania jest na maksa przyjemny! Więc jeśli jeszcze ktoś tego nie zna, to polecam.
  • Dermacol, żel do demakijażu - ja ostatnio uwielbiam się w takich produktach do demakijażu, do których nie potrzebuję wacików, a demakijaż trwa dużo dużo krócej! Tutaj musiałabym więcej wypróbować, ale jak na pierwsze wrażenie było całkiem okej, no i zapach był genialny!
  • Equilibra, chusteczki do demakijażu - no i tak, tu znowu zamiast wacików, na wyjeździe takie chusteczki wydają się być zbawienne. Ale ten produkt średnio sobie poradził w sumie z demakijażem i trochę mnie to przemęczyło.
  • Yves Rocher, Mon Evidence, perfumy - fajnie, że są takie próbki, bo można rzeczywiście sprawdzić zapach, ale nie wiem, jak bardzo taki zapach na chusteczce jest podobny do tego w flakoniku. No, ale nie podobają mi się. Są paskudne, jak dla starszej ciotki, mega intensywne i takie drażniące.
  • Yver Rocher, miniatura żelu pod prysznic, biały migdał - tak samo, jak iw przypadku mydła, cała ta seria mi się w sumie spodobała i nie mam się za bardzo przyczepić! Bardzo fajnie kremowy produkt, który pięknie pachnie.
  • MakeUpRevolution, glitter paste - niestety, użyłam tego produktu raz na sylwestra rok temu. Nie miałam możliwości ani okazji, żeby użyć ponownie przez ten rok, a produkt normalnie zasechł. No i mega szkoda. 
  • Selfie Project, cukrowy peeling do ust - przyszedł czas żeby w końcu wyrzucić ten peeling. Walczyłam, co jakiś czas używałam, a potem znowu zapominałam i tak leżało i leżało, że się w końcu zepsuło. Peeling stał się mega tłusty, że używanie stało się nieprzyjemne, a ostatecznie już w ogóle nie da się nabrać nic z opakowania. Szkoda, że nie ogarnęłam tego od razu, ale są takie czynności, których nie potrafię robić cały czas.
  • AA, Beauty Bar kremowa maska przeciwzmarszczkowa - po prostu w końcu poszedł do kosza, stwierdziłam, że nie użyję, więc tyle.

Udało się! Dajcie znać, jak Wasze denka w tym miesiącu? :)